30 września 2012

28 września 2012

Nagrobek z Szydłowca

Zawsze, zanim wypowiem nazwę tej  miejscowości, muszę zatrzymać się na moment w mózgu i wybrać odpowiednią szufladkę. Chodzi o to, żeby nie pomylić Szydłowca z Szydłowem. Obie te fascynujące małopolskie miejscowości, poza nazwami, wykazują pewne podobieństwa. A to: skala, zmasowane użycie lokalnego kamienia jako budulca, posiadanie zamku oraz wysoko wypiętrzonej gotyckiej fary.

Są i różnice: chociaż szydłowiecki zamek jest bardziej spektakularny od szydłowskiego, tak Szydłów jednak przebija Szydłowiec wyczesanymi murami miejskimi. I chociaż Szydłów ma niezwykle interesującą synagogę, tak Szydłowiec chlubi się pięknym renesansowym ratuszem. I tak dalej.

Ale, jakkolwiek pielgrzymki do Szydłowca zdarzyły mi się już kilkakrotnie, tak w Szydłowie bawiłem raz i, że tak powiem, incydentalnie. Dlatego tęsknię do Szydłowa, i przy najbliższej okazji postaram się ruszyć w podróż.

Na razie, w nieustającym wątku nagrobków renesansowych, chciałem wywiesić w niniejszej gazetce ściennej wizerunek tego z szydłowieckiego kościoła parafialnego. Należy on do szesnastowiecznego właściciela miasteczka, Mikołaja Szydłowieckiego (co za zbieg okoliczności!), piastującego za życia funkcję skarbnika koronnego, a zmarłego w 1532 roku.


Płyta z płaskorzeźbioną postacią magnata - na modłę renesansową ujętą "we śnie" - wykonana została w czerwonym marmurze prawdopodobnie w warsztacie Bartolomeo Berecciego, budowniczego między innymi Kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu. Jest więc to jedno z wcześniejszych dzieł renesansowej rzeźby nagrobnej w Polsce. No i - jak widać w porównaniu z niektórymi późniejszymi - wyraźnie wysokiej klasy artystycznej.

Uwagę zwraca - poza samą postacią odzianą w obowiązkową dla szlachcica-rycerza zbroję wraz z jego portretem - pięknie ornamentowana bordiura wokół płaskorzeźby. Oraz wyrafinowane opracowanie szczegółów takich, jak dłoń na której podpiera głowę drzemiąca postać, proporzec, paradny hełm, miecz a nawet jego rapcie.


Pozostałe cuda szydłowieckiego kościoła - w kolejnych "zabytkach staropolskich".
Poprzednie zaś odcinki serialu nagrobkowego tutaj:
Brzeziny
Łomża
Będą następne! WKRÓTCE!





26 września 2012

Królicze nory w Królikarni

Jest w Warszawie uroczy pałacyk powstały dla bliżej nieznanego mi osiemnastowiecznego bon-vivanta według projektu budowniczego królewskiego, Dominika Merliniego.
Jest on tak malowniczo położony (pałac, nie Merlini, który również jest położony w Warszawie, ale - jak można domniemywać - dużo mniej malowniczo), oraz odznacza się tak wysmakowanymi proporcjami i szczegółami, iż kontemplacja jego widoku dostarcza wyjątkowych wrażeń estetycznych.
Kształtny mostek przerzucony nad fosą-wąwozem wiedzie na płaskowyż, na którego przeciwległym krańcu, na krawędzi skarpy wiślanej stoi klasycystyczny, palladiański budynek. Nosi on - od znajdującego się tu wcześniej zwierzyńca - nazwę Królikarni.


Lecz nie będę na razie pokazywał samego pałacu, na to jeszcze przyjdzie pora. Chcę powiedzieć, co znajduje się pod pałacem. Stoi on - jak się rzekło - na szczycie skarpy, a na niej wznosi się taras z widokiem niegdyś hen ku wschodowi - po lasy Wawra na drugim brzegu Wisły, a obecnie na drzewa, chaszcze i bloki osiedli mieszkaniowych. Taras ten oparty jest na grocie-arkadzie, do której wiodą z dwóch stron wachlarzowe schody.


Jeśli ciekawski wędrowiec wstąpi do jej wnętrza, znajdzie się w jednej z trzech sklepionych sal. Dwie mniejsze znajdują się z dwóch stron większej, centralnej. W bocznej sali północnej uwagę jego przykują zagadkowe drzwi. Jeśli je popchnie, a one ustąpią, oczom jego ukaże się sklepiony podziemny chodnik. Przejściem tym dostanie się nasz badacz tajemnic na dolną kondygnację dawnej kuchni. Budyneczek ten - o formie wzorowanej na podrzymskim antycznym grobowcu (wieńczą go nawet sztuczne "spalone ruiny") od strony pałacu jest parterowy, od dołu skarpy ma zaś dwie albo i trzy kondygnacje. Stąd zaś inny tunel poprowadzi go znów w bok - do samego pałacu.


Tajemnicze obiekty Królikarni uzupełnia zasypana częściowo piwnica o dwóch salach w południowej części ogrodu, na przeciwległej względem pałacu skarpie wąwozu. Czy były to  kolejne urządzenia rozrywkowe, tak modne na przełomie XVIII i XIX wieku, czy po prostu pozostałość po jakiejś budowli gospodarczej - tego nie wiem.


Całość - choć nie było to zamierzone - rzeczywiście przypomina zatem system króliczych nor.






24 września 2012

22 września 2012

"Day, the memory's flying..."

Kręcąc się w te i wewte po kuchni, robiąc to, co zwykle o tej porze roku, czyli wekując homunculusy i nastawiając gile w zalewie, poczułem dziś z nagła, że coś jest nie tak. Coś się zmieniło...
Wtem patrzę ręką: to kaloryfer j...uż grzeje!
Gdy zerknąć (bacząc by nie kopnąć) w kalendarz, ta nowinka technologiczno-instalacyjna staje się jasna: nastąpił (wczoraj) kolejny niespodziewany koniec lata:
Tararaam tararira raram... Jezus Maria, na pomoc!

Ale żeby tak zaraz?... Tak od razu z (grubej) rury kaloryferowej?

Napisałem to łońskiego roku, napiszę i teraz pro memoria rodacorum: wszystkie pory roku mają swój powab, ale tylko lato, gdy się kończy, to tak, jakby nagle umarł ktoś znajomy. Nie słyszałem też by ktoś żalił się na "niespodziewany koniec" zimy albo wiosny. Człowiek nawet jest zadowolony, gdy dogorywają inne pory roku, bo to jakaś odmiana w niezmiennej nudzie ziemskiego pielgrzymowania.

Dobrze przynajmniej, że to lato nie zrobiło tak chamskiego numeru, jak poprzednie, które po prostu się nie odbyło. Lecz co nam teraz pozostaje? Wyruszyć na Antypody w pogoni za żarem dnia i ciepłymi nocami, tudzież kolorami oraz zapachami. Albo snuć memuary, jak zidiociały dziadek-kawalerzysta o latach walk Białych z Czerwonymi. Hmmm...
Na razie więc wspomnienie lata. Na pewno nie ostatnie!

Kawałek ojczyzny ukradziony Litwie dzięki uprzejmości Herren Prusaken, Napoleona i cesarza Saszy. Jednym słowem, Suwalszczyzna. Wieś Skurczygowiecie w Pućkańskim powiecie. Voilà l'été:






20 września 2012

Wirtualny mandat

Niedawno miałem okazję prezentować budynek stojący przy ulicy Dantyszka w Warszawie. Sama natomiast ulica - dawniej należąca do Śródmieścia, potem zdegradowana do Ochoty -  jest dość szczególna. Biegnąc równolegle do Filtrowej dzieli się na pięć odcinków, z których pierwsze cztery mają przeciwne kierunki ruchu - wjechać lub wyjechać można przecznicami. Tylko dwa ostatnie odcinki mają ten sam kierunek ruchu, a ponieważ na Filtrowej w godzinach szczytu tworzy się kor (z ang. core), niektórzy kierowcy-chojracy skracają sobie drogę do skrętu w Raszyńską jadąc pod prąd jednym z jednokierunkowych fragmentów ulicy Dantyszka.
Korzystając z uprzejmości serwisu Gógl Strit Wju, postanowiłem "przejechać" się w ten sam sposób.

Oto rzeczony nieprzepisowy wlot we fragment Dantyszka. Ulicy, znaczy. Zauważmy dodatkowy  poziomy znak ostrzegawczy będący wynikiem inicjatywy strwożonych mieszkańców, o której swego czasu (materiał wizualny SV poczyniony był przed rokiem) było co nieco w prasie.

Ale co tam, śpieszy nam się, wjeżdżamy!


Pusto  i cicho, więc gaz! Jadziem z tym koksem.


 Oj...


 Dzień dobry...


Zapraszam do poloneza.


A to się  p r z e j e c h a l i ś m y...





14 września 2012

Rysiek. Galeria zwierząt futrzanych, cz. 1

Blog, jako rodzaj pamiętniczka pensjonarki, jest miejscem, w którym odbija się otaczające blogera otoczenie. A przynajmniej jego część, wybrana arbitralnie z otaczającego otoczenia.
Dlaczego więc nie odbić tu odbicia tego wycinka rzeczywistości, jaką są otaczające zwierzęta?
Zwierzęta przeważnie futrzane. Skąd to naukowe określenie? Z opakowania specyfiku o nazwie RoboranH, który - zgodnie z opisem przetłumaczonym niewątpliwie w miejscu produkcji, w Czechach czy Chorwacji - owpływnia włosy i pióra zwierząt futrzanych i drobia.
dawkowanie: psi olbrzymi - ..., psi mali - ... itd.



Najnowszym wycinkiem królestwa zwierząt w otoczeniu jest Rysiek. Rysiek został pozyskany w ten sposób: idziemy sobie ulicą normalnie wieczorem do domu, aż tu słychać miałczenie, bądź miauczenie, jak kto woli. Zatrzymujemy się i patrzymy, kto nas woła. Nikogo. Rozglądamy się i nasłuchujemy - odgłosy dobiegają z wnętrza zaparkowanej furgonetki na podwarszawskich numerach. To tam zamknięte jest wystraszone zwierzę. Za wycieraczką kartka "proszę uwolnić kota!!". Nie, nie napisał jej właściciel wozu. Napisali ją okoliczni mieszkańcy. Musiał to być przypadkowy pasażer na gapę z podwarszawskiej miejscowości, albo miejscowy niefortunny poszukiwacz przygód... Co więc robić? Spróbować otworzyć furgonetkę. Okazuje się, że gdy mocno pociągnąć tylne drzwi, robi się w nich niewielka szczelina. Przez tę szczelinę wydostaje się kociak. Em. bierze go na ręce, a on na to rozmrucza się... I tak już u nas został.

Rysiek - bo gdy był mały, miał kitki na uszach, a poza tym, jak wiadomo, wszystkie Ryśki to porządne chłopy.






11 września 2012

Sanatorium w Rudce

Niesłychane! Dziś odcinek drugi do odcinka, który był pierwszy - jednym słowem: za ciosem, oto Rudka.

Tramwaj, o którym zeznałem poprzednio, wagonik od konia ciągniony, dowozi, jak się rzekło, od okolic stacji kolei dorosłej w Mrozach do sanatorium pośród lasu. A właściwie, nie tylko sanatorium ale i szpitala, a tak w ogóle: Samodzielnego Specjalistycznego Zespołu Zakładów Opieki Zdrowotnej w Rudce.
Który to Samodzielny Zespół mieści się w gmachu, również jak się rzekło, zbudowanym sto z górą lat temu.

Gmach (zbudowany sto z górą lat temu) został zbudowany (sto lat temu z górą) przez znanych warszawskich budowniczych: Franciszka Lilpopa i  Karola Jankowskiego w stylu wczesnomodernistyczno-neobarokowym. A tak naprawdę, budowali robotnicy i koń, który woził materiały. Gmach (zbudowany z górą sto lat temu) wygląta natomiast tak:


Widoczny powyżej dąb w miłosnym uścisku z bluszczem pospolitym jest z pewnością modnym modernistycznym symbolem miłości i śmierci, życia i śmierci, życia i miłości, trwania, przemijania, trwania i przemijania, oraz relacji typu hassliebe między kobietą a mężczyzną. A koń ich woził.

Poniżej widoczna interesująca wieżyczka - czyżby wieża ciśnień, pardon, wieżyczka ciśnionek?


Tak wygląda reprezentacyjna fasada budynku, schowana z tyłu. Trzeba obejść obiekt dookoła albo przebyć go wskroś wewnątrz i obrócić się o 540 stopni, żeby ją zobaczyć.


W dwie strony w bok od owego paradnego wejścia, a raczej wyjścia - w lewo i w prawo - biegną drewniane hale-leżalnie. Obecnie w remoncie, gdyż nadgryzł je ząb czasu, atakujący zazwyczaj najpierw słabszych, czyli drewno (i ludzi).


Wewnątrz nie zachowało się zbyt wiele z oryginalnego wystroju. Na pociechę, możemy przyuważyć taki secesyjny artefakt, jak tablica poświęcona pełnej poświęcenia dyrektorowej:


Oraz słodkie modernistyczne malowidło o treści religijnej. Według słów miejscowego spontanicznego kuracjusza-cicerone: autorstwa malarza Rostworowskiego. Ale ten zmarł w 1888, więc to chyba nie jego?


Gdyby wnętrza miały więcej tego typu elementów, byłoby bardziej stylowo i klimatycznie.
I kto wie? Może Has tutaj nakręciłby swoje "Sanatorium pod Klepsydrą"...





9 września 2012

Tramwajem przez las

Oczywiście: tramwajem konnym. Bo jakżeby inaczej?

Kiedy wybieraliśmy się czas jakiś temu na wycieczkę welocypedową od Cegłowa przez Rudkę i dalej w świat, spojrzałem na mapy (topograficzne, ma się rozumieć) by z pewnym zdumieniem odnotować figurującą na nich linię kolejki (?) wąskotorowej (?) od stacji w Mrozach do sanatorium w Rudce.

Z badań naukowych zagadnienia, czyli z przeczesania literatury turystyczno-krajoznawczej oraz zasobów Międzysieci wynikło co następuje:
W istocie była to pierwotnie kolejka wąskotorowa, którą stulecie temu dowożono od linii kolei terespolskiej materiały do budowy sanatorium gruźliczego. Po ukończeniu inwestycji tory pozostały, by służyć do przewozu tramwajem konnym osób przybywających do lecznicy. Tramwaj kursował aż do 1967 roku, a jak wyglądał w akcji można zobaczyć na krótkim fragmencie kroniki filmowej.

Jak to bywa, w ramach ogólnej modernizacji kraju (syrenki, autosany...) ten istny relikt XIX wieku skasowano, tory zwinięto, a jedyny ślad ich istnienia zachowały wspomniane mapy.

Atoli - gdy poprzednim razem zawitaliśmy do Mrozów - kierowani między innymi chęcią przebycia na rowerach trasy dawnego tramwaju - zastaliśmy tam tablicę z obrazkiem tegoż i napisem "ODBUDOWA LINII TRAMWAJU KONNEGO MROZY - SANATORIUM RUDKA. Planowane ukończenie: 2009". A był właśnie rok 2011. Cóż można było pomyśleć innego: były wielkie chęci, ale nie znalazły się odpowiadające im rozmiarem fundusze, przyszedł kryzys, krótko mówiąc: diabli wzięli.

Wtem! Dzwoni do mnie wiosną H. i mówi, że tramwaj jest! I wozi!
Parę miesięcy zabrało nam zebranie się, lecz oto odbyliśmy podróż w celu podróży odbudowanym tramwajem konnym. I pojechaliśmy jak królowie! Za 5 zeta prawie 2 kilometry przez las po torach.

Ktoś powie: phi, po Starówce w Warszawie też jeżdżą konne omnibusy. I dorożki.
Ja mówię: ale tu zrekonstruowano TORY! I nie Warszawa to a Mrozy, gdzie - umówmy się - turystów mniej.
Ktoś powie: wszak to atrakcja na miarę prowincjonalnego wesołego miasteczka.
Ja powiem: a znasz ty inny tramwaj konny na chodzie?
Ktoś powie: ale biedne to końsko.
Ja powiem: oj, tam. Pomogliśmy mu pod górkę.

Dla miłośnika komunikacji szynowej to, myślę, frajda nie byle jaka. Jak również dla PT tzw. milusińskich, czyli przyszłości narodu. Odjazdy z Mrozów o każdej pełnej godzinie - w soboty 15 - 19, w niedziele 12 - 19






Pa, pa, koniu!





6 września 2012

4 września 2012

2 września 2012

Spółdzielnia im. Konarskiego

Witam po raz pierwszy po wakacjach słuchaczy przy odbiornikach i zapraszam na wspólny spacer warszawski.
Dużo bowiem ostatnimi czasy było tu pokazywanych chyłkiem zabytków architektury, zaniedbany został natomiast podskórny wątek modernistyczny.


Oto zatem - szkoda, że Państwo tego nie widzą - narożny dom kwartału ograniczonego ulicami Krzyckiego-Dantyszka-Raszyńska-Reja.
Obszar ten zabudowywany był po pierwszej wojnie światowej przez Spółdzielnię imienia Konarskiego, a więc o nazwie oświeceniowo-państwotwórczej analogicznej do pobliskich Spółdzielni imienia Lubeckiego oraz Kolonii Staszica. Czy Spółdzielnia im. Konarskiego rozpadła się, czy zbankrutowała, dość, że nazwa jej nie zakorzeniła się w świadomości ludu Warszawy. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych, których potocznie pojmowany zasięg - obydwu jako "Kolonii" - zwiększył się niemal od placu Narutowicza po Aleję Niepodległości.


Obecnie tereny te zalicza się oficjalnie do dzielnicy Ochota, ale wcześniej były to południowo-zachodnie rubieże Śródmieścia. Kolejna reforma podziału administracyjnego miasta wzbogaciła mikroskopijną Ochotę o tę dodatkową połać wraz z większością pobliskiego Pola Mokotowskiego.
Analogiczne zdobycze terytorialne poczyniła zresztą i Wola, okupując tak zwany dawniej Dziki Zachód Warszawy, czyli tereny za Towarową.


Dom na rogu Krzyckiego i Dantyszka jest budynkiem dość prostym a skromnym, od frontu urozmaiconym jedynie starannie opracowanym narożnikiem z wejściem i oknem klatki schodowej. Ciekawe - niemal awangardowe - elementy czają się na ten tomiast od podwórka: taras z zewnętrznymi schodami oraz nadwieszony przeszklony wykusz-weranda.


Aczkolwiek ten ostatni element to być może twórczość własna mieszkańców, a nie oryginalny zamysł
projektanta. Dom ów wszak - podobnie jak większość okolicznej zabudowy, nie był zniszczony, poza kompletnym wypaleniem przez hulających tu w początkach powstania warszawskiego współczesnych hajdamaków. Co do projektanta zaś, to niestety nie wiem kto nim był.


Oto jak stan zniszczeń przedstawiła dokumentacja Biura Odbudowy Stolicy:

Ul. Dantyszka No1 wł. prywatna
Dom nowy 1 piętr. Stropy Kleina
piece. Dach betonowy.
Dom całkowicie spalony, schody dobre,
ściany zewnętrzne i wewnętrzne stoją
Nadaje się do odbudowy.


Odbudowa ta zaś nastąpiła z częściową nadbudową od strony ulicy Dantyszka. Stan przedwojenny można przyuważyć i porównać w zbiorach kolegi Rubeusa.

Wspomniane podwórko zdobiła dawniej fontanna i inne elementy urządzające ogród, niestety jak widać - zostały zapuszczone i zapyziałe,
Sam dom jest aktualnie remontowany od zewnątrz, może więc i dla ogródka nadejdą lepsze czasy.







Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...