28 lutego 2013

Warszawa. Odcinek 28

Kilometr… któż to wie?

Wieczorna Warszawa wita przybywających i powracających studentów, pracowników, turystów i słoików księżycem w pełni.


Ups…



No, teraz dobrze.
I to byłby 
K O N I E C


Tytułem postscriptum opowiem jednak chętnie o tym, jak przygotowuję sobie takie wycieczki. Bo choć niby można nie przygotowywać, to w przygotowaniach tkwi dla mnie dodatkowa frajda.

W czasach wypraw górskich znudziło się w końcu chodzenie po szlakach. Ale gdy zejść ze szlaku, łatwo można pobłądzić w labiryntach leśnych czy halnych ścieżek, których większości zwykłe mapy turystyczne nie uwzględniają. Zwłaszcza oldskólowe z PPWK.

Do chodzenia na azymut, odkrywania źródeł rzek, zdobywania gór najkrótszą i najstromszą drogą bardzo przydają się za to szczegółowe mapy topograficzne. Mojej miłości do nich już nieraz dawałem tu wyraz!

Najpierw kupiłem sobie pięknie wydany zestaw map Tatr Polskich w skali 1:10000. W TPN nie wolno co prawda zbaczać ze szlaku, ale… Ale… Ale wolno tam, gdzie już nie sięga jego obszar.

Potem, przed wyjazdami wakacyjnymi, chadzałem na ulicę Żurawią w Warszawie, gdzie w Centralnym Ośrodku Dokumentacji Geodezyjnej i Kartograficznej prowadzono handel na mapy topograficzne. Kupowałem „dwudziestki piątki”, odcinałem nożykiem marginesy i legendę tak, że zostawała sama treść mapy, obklejałem dwustronnie skoczem brzeg. Po zagięciu i złożeniu karta idealnie pasowała do mapnika formatu zeszytowego. I z taką mapą, chociaż czasem brak jej rzetelności albo aktualności, pobłądzić lub nie trafić do celu nie sposób.


Ostatnio zacząłem korzystać z map topograficznych również przy okazji wycieczek podwarszawskich – czy to pieszych (egzemplum), czy rowerowych (egzemplum). Mapy „Okolice Warszawy” wydawane w skali 1:100000 lub 1:50000 właściwie na ogół wystarczają, ale mam ich na składzie już z dziesięć, a każda w strzępach – co nieuniknione przy intensywnym użytkowaniu. Tak więc trudno odnaleźć właściwe fragmenty.

Dlatego niedawno wpadłem na błyskotliwy pomysł racjonalizatorski. Przed każdą wycieczką produkuję mapy jednorazowe: odpalam przezacny Geoportal, robię „skrinszoty” kolejnych fragmentów trasy, składam je po cztery na stronę kartki, drukuję dwustronnie czarno-białe, numeruję i rysuję żółtym markerem przewidywaną marsz- lub bicyklorutę i składam na czworo. Tak przygotowane mapki mieszczą się wygodnie w kieszeni spodni, i nie szkoda, jeśli się sfatygują.

Oto jak wygląda przygotowana do druku strona z mapkami:


A tak prezentuje się już wyeksploatowany egzemplarz:


Po wycieczce natomiast lubię zerknąć na przebytą trasę za pomocą satelity. Tutaj najdogodniejszy jest równie ulubiony program Google Earth. Nie dość, że wycieczkę odbywa się poniekąd powtórnie – ale za to już wygodnie, w pieleszach – to jeszcze można wyrysować jej przebieg i poznać dokładną długość.


Proszę: jakkolwiek to mit, że chiński mur widać z kosmosu, to jednak widać te wycieczki, które już zacząłem w GE zaznaczać…


Tak więc, ów ostatni wypad na Mazowsze udowodnił pewną tezę, co też - mam nadzieję - udało się w tych 28 odcinkach pokazać: jest tam płasko. 
Już wkrótce być może - z uwagi na nieuniknione nadejście wiosny - będziemy mogli przekonać się o tym ponownie.

Dziękuję za uwagę. Ę. Ę. Ę.






27 lutego 2013

Kątne. Odcinek 27

80 kilometr. 

Ostatni odcinek przebyty z wiatrem w plecy i na przełożeniu 3/7. I bardzo dobrze, bo na stację w Kątnem (Kątnych?) wtaczam się pięć minut przed wtoczeniem się pociągu. Dobrze też, bo kawałek za Nowym Miastem odzywa się sedno i każe zsiadać z roweru. Ale jak tu zsiąść gdy trzeba zdążyć na pociąg? Jedyna pociecha, że szybko się jedzie równą i pustą drogą.


Skład – jak widać – znów nowoczesny i na wypasie. Z jednej strony, to cieszy. Z drugiej…



Cóż, przedpotopowe pociągi podmiejskie – zwane stodołami oraz na różne inne sposoby, te niebiesko-żółte – obok szeregu cech ujemnych miały (mają, tam gdzie jeżdżą) jedną wielką zaletę – przestrzeń dla podróżujących z gabarytami. Do takiego przedziału można wpakować dowolną ilość rowerów i jeszcze się kilka dosiadających zmieści. Te nowoczesne zaś wydzielają łaskawie po trzy, góra pięć (czasem zdublowanych, jeśli skład jest podwójny) wieszaków na bicykle.

A – jak nadmieniłem w pierwszym odcinku – niedzielny powrót do miasta bywa problematyczny ze względu na ciżbę. W tym przypadku jest nie inaczej muszę wtłoczyć się w ten tłok dowolnie wybranymi drzwiami, bo i tak miejsce na rowery jest już zajęte i to nie tylko rowerami ale i innymi bagażami, tudzież ich właścicielami.

Na dodatek jest to dzień przed początkiem roku akademickiego, koniec wakacji dla wielu podróżnych… I tu ciekawa obserwacja socjologiczno-psychologiczno-krajoznawcza. Mówi się, że Polacy są odęci, kłótliwi, a poniektórzy poniekąd ponurzy.

Tymczasem… Jedzie tu wraz przekrój społeczeństwa – pijacy, robotnicy, ekspedientki i fachowcy, ćwierć-, pół- i cała inteligencja,  urzędasy, biurwy i biurfonsy, słoje pospolite, studenci, młodzież ucząca się oraz taka, której o to posądzić nijak nie można, wreszcie elity (ja).

I ten przekrój z humorem, uprzejmością, a co najmniej cierpliwością przyjmuje fale spragnionych stolicy, które wlewają się na każdej kolejnej stacji kolejowej. Także tych, którzy dopychają swoje rowery do mojego, kompletnie blokując okolice wejścia. Każdy rozumie, że trzeba sobie jakoś z tym radzić i za każdym razem przy wsiadaniu i wysiadaniu odbywa się skomplikowana roszada rzeczy i ludzi.

Luz robi się dopiero na Gdańskim…

Ot, taki obrazek ku pokrzepieniu serc. Nie jest tak źle z narodem. A może to wpływ upojnego dnia babiego lata i pełni księżyca?





26 lutego 2013

Nowe Miasto. Odcinek 26

69 kilometr.

Nad Soną - i zalewem - zwraca uwagę budynek klubu "Sona". Dość odjechany: by zwrócić uwagę jak okna dolnej kondygnacji dorównują szerokością tym powyżej fałszywymi „okiennicami”. Do tego pasek między piętrami. I jeszcze kwadrat u góry, który zażegnuje horror vacui. A do czego służy wystająca belka?...

Fascynujący - nie kpię.


Oj, musi się dziać w klubie Sona…
Niestety nie ma czasu na clubbing. Przed nami ostatnia prosta (trochę pogięta).





25 lutego 2013

Nowe Miasto. Odcinek 25

69 kilometr.

A tak prezentuje się naczelny zabytek nowomiejski: kościół pod wezwaniem świętej Trójcy.


Na pierwszy rzut oka niepozorny.


Na drugi – też.



Cóż. A niesłusznie, gdyż ma szacowny, XV-wieczny rodowód. Nie to, co okoliczne nowostrojki w Małużynie czy w Cieksynie. O barokowych chramach nie wspominając.



I tu także pomyślano o gotyckiej antenie satelitarnej!
Na ścianie frontowej znów pojawia się zaś ornament zendrówkowy. W tym przypadku nie zabrakło muratorom umiejętności. Zabrakło chęci… Zdarza się.






24 lutego 2013

Nowe Miasto nad Soną. Odcinek 24

69 kilometr.

12 kilo drogi za nami w parę chwil. Dzięki pomyślnemu wiatrowi i kombinacji 3/7.

I tak oto znajdujemy się w Nowym Mieście. Czasem, dla odróżnienia od innych w Polszcze miejscowości o tej mało oryginalnej nazwie, nazywanym z przyrostkiem odrzecznym: Nowe Miasto nad Soną.

Typowe pożydowskie miasteczko na Mazowszu. Czyli jak Warszawa. Kto tak powiedział o Warszawie? Cat Mackiewicz? Mniejsza z tym. Niestety, brak czasu na porządną a powolną eksplorację miasteczka (townex). Tak więc i tu trzeba będzie wrócić… Zresztą to teraz w ogóle wieś.

Widać ślady miejskiej (miasteczkowej) świetności, lub jej braku. Jak kto woli.


Na razie, na rynku nowomiejskim korzystamy z oferty otwartych w niedzielne popołudnie sklepów (nie ma jak w Polsce!), żeby obczerstwić się w jadło i napoje – albowiem butla z wodą zabrana w podróż wypróżniła się kilkanaście kilometrów temu.





23 lutego 2013

Ojrzeń. Odcinek 23

56 kilometr.

W Ojrzeniu dopadają turystę hamletyczne dylematy, staje przed koniecznością podjęcia decyzji.

Tutaj bowiem program maximum zakładał dalsze wysunięcie macki wycieczki do wsi na północ położonej, gdzie znajduje się pokrewny małużyńskiemu miks murowanego gotyku z barokowym drewnem i gotyckiego muru z drewnianym barokiem, choć w mniejszej skali.

Do wsi tej są tylko trzy kilometry drogą krajową. Ale pojawia się niepokój intelektualny, że wówczas przepuści się pociąg popołudniowy i człowiek utknie na parę wieczornych godzin w Nowych Pieścirogach. A kto wie, co tam się dzieje po zmroku?

Można co prawda zmodyfikować zakładaną welorutę i pomknąć dalej za wyżej wspomnianą wieś, do Ciechanowa, gdzie się złapie ów pociąg wcześniej. Wtedy jednak nie zahaczy się o inne, mniejsze miasteczko w stronę przeciwną, nasielską, które jest z dawna jednym z punktów planowanej trasy.

Na dodatek - jest to właśnie droga krajowa zza Wisły przez Górę Kalwarię, Sochaczew, Wyszogród po Ciechanów, toteż jazda po niej do największej frajdy nie należy. Zwłaszcza, że do Ciechanowa byłoby jeszcze jakieś 12 kilometrów.

Toteż jakiś kilometr za Ojrzeniem zawracamy aluminiowego rumaka.

We wsi tej zadowolić się musimy na razie widokiem osobliwego przykładu budownictwa wiejskiego. Co to było? Młyn mechaniczny, czy co? W każdym razie, choć zapaździałe, odznacza się to ciekawymi proporcjami. Coś niemal jak wieża rycerska z epoki wczesnego feudalizmu.


Tak więc tylko chwilę korzystamy z drogi krajowej, ruchliwej i niezdrowej, i skręcamy na południowy wschód.
Wreszcie wycieczka przybiera zwrot zgodny z wiatrem. Dotychczas był on przeciwny, dlatego jazda była miejscami żmudna. Teraz możemy rozwinąć fabryczną prędkość i wrzucić nareszcie kombinację 3/7. Anawa!

Niestety czas goni również, a więc nie możemy skręcić na chwilę do miejscowości o fenomenalnie lapidarnej nazwie: Rzy.
Choćby po to, by wciągnąć w akta fotkę z tabliczką nazwową. Może następnym razem?
Mijamy tylko po drodze leśniczówkę Paryż. Zawsze coś...





22 lutego 2013

Wojtkowa Wieś. Odcinek 22

52 kilometr.

Tak. Kolejny raz! Ale za to już ostatni: pejzaż traktu.
Choć cyklista w pędzie, droga prosta i pusta, że nic tylko jechać, jeszcze raz trzeba nacisnąć hamulce. A potem spust migawki. W przód i za siebie.


Aż doczekać się można w ten sposób samochodzika.


Jeszcze jeden zerk w tył ku chylącemu się słońcu.


I czemu ludziom tak przeszkadzają aleje wysadzane drzewami?





21 lutego 2013

Za Kałkami. Odcinek 21

50 kilometr.

Znów zacna schetynówka i znów zdjęcie nadrożne.


Co mamy sobie żałować? Niech będzie cała panorama mazowieckiego spleenu sklejona klejem PS.






20 lutego 2013

Kałki. Odcinek 20

48 kilometr.

Na rozstajnych drogach w Kałkach, w kępie drzew tkwi stare domostwo. Gospodarstwo jest chyba opuszczone – w każdym razie dom ma okna wybite i zabite.
Szkoda, że ludność odwróciła się od takiego tradycyjnego budownictwa. W którym wszystko jest celowe, proporcjonalne a niewydumane, i jednocześnie zgodne z odwiecznym toposem.


Ale dlatego też warto taki obiekt wziąć na cel obiektywu. Wobec tego, jak wygląda współczesna zabudowa wsi, wobec tego, co mamy i w miastach… Jedną wielką chujnię.





19 lutego 2013

Nad Łydynią. Odcinek 19

47 kilometr.

Ten sam kilometr (+ kilkanaście metrów), to samo miejsce, ten sam most, tylko, że już jesteśmy na nim. Łydynia mniejsza jest od Wkry, do której wpada i nawet od równolegle płynącej Sony. Jest jednak od tej ostatniej bardziej znana, bo przepływa przez wojewódzki do niedawna Ciechanów.


Znowu patrzymy na wodę, a więc znów chwila zwiechy.


Chmury w odbiciu wyglądają, jak na olejnym obrazie. Widać pociągnięcia pędzla.


Chełmońszczyzna!


Ale dno.






18 lutego 2013

Za Luberadzem. Odcinek 18

47 kilometr.

W każdym szanującym się serialu jest odcinek-zapchajdziura. Widz lub czytelnik ma wytchnienie od pędzącej akcji i okazję do zsumowania wątków, a twórcy do odpoczynku.

I to jest właśnie taki odcinek niniejszego serialu. Co? Że już takie były? Ale ten jest szczególnie nudny i niewiele wnoszący.

Oto na zdjęciu droga do mostu w Luberadzu. Za chwilę podróżnik w czasie (i jednocześnie przestrzeni) przekroczy go i zarazem nieistniejąca granicę nieistniejącego już Zawkrza. Granica ta biegła tu rzeką Łydynią.






17 lutego 2013

Luberadz. Odcinek 17

46 kilometr.

Krajobrazy krajobrazami, ale zjechaliśmy tu, do Luberadza, żeby unaocznić sobie zabytek.
Jest nim pałac klasycysc. Klasysycy. Kurde. Klasycystyczny. Z końca XVIII wieku, a konkretnie z pamiętnego roku 1789.
Zaprojektował go dla Józefa Dembowskiego, chorążego zawkrzańskiego (w końcu jesteśmy na Zawkrzu),  Hilary Szpilowski.
Jak zaprojektował? Przyjrzyjmy się.

Od frontu - ciekawie ukształtowana bryła złożona jest z dwóch skrzydeł zestawionych pod kątem rozwartym i spiętych portykiem. Elewacja ta jest jednak wielce regularna, symetryczna i spokojna.


Boczna elewacyjka też odznacza się symetrią.


Z tyłu jednak - niespodzianka. Pałac zaprojektowany jest zgoła odmiennie - regularność zastąpiona jest nieregularnością, symetria jej brakiem a spokój malowniczym i "wolnym" sposobem łączenia architektonicznych elementów.


A to duże okna sali balowej, a to loggia z dwiema kondygnacjami kolumienek, a to jedna, za to duża kolumna na rogu...


Nieregularność tę odtylcową, jak i odfrontowe uporządkowanie, widać też na rysunku rzutu budynku.


A więc - z przodu klasycyzm, z tyłu romantyzm. Apollo i Dionizos. Jin i jang. Cing i ciong. Flip i Flap.
Odwieczny życiowy dualizm.

Dziwne tylko, że elewacja owa symetryczna, wejściowa ustawiona jest frontem do słońca, a ta z tarasami, rozrzeźbiona od strony cienistej...
Można by przypuszczać, że nie przejmowano się wówczas takimi aspektami sztuki budowlanej. Zresztą tradycyjnie dwory orientowano "na godzinę jedenastą", czyli frontem na południowy wschód. Lecz jednak szkoda mieć loggię, balkon i taras, na które słońce zagląda rzadko lub wcale.

Dziś wejścia, wjazdy, oraz kuchnie i wszelkie komórki i pakamery gospodarcze architekt stara się umieścić od północy - nie dość, że nie potrzebują nasłonecznienia, to jeszcze tworzą bufor przeciw wychładzaniu domu od najzimniejszej strony.


Ruszajmy w dalszą drogę, bo w najbliższej okolicy pałacu snują się jakieś dziwne postaci, coś jakby zombie.





16 lutego 2013

Luberadz. Odcinek 16

45 kilometr

Na wjeździe do wsi sielski ukazywa się oczom obrazek: dwa starodawne dęby, na jednym kapliczka skromniutka i płotek wedle niego.


Może dzięki takim kapliczkom niejedno drzewo ostało się zakusom chłopstwa na drewno łakomym, Wyrwidębom rozmaitym a innym olbrzymom, konserwatorom zabytków, jako i naczelnikom dzielnicowych Wydziałów Ochrony Środowska...

Może trzeba było przyfastrygować kapliczki owe do drzew Ogródu Krasińskich, które Frau Obersturmbannführer G. kilkoma pociągnięciami cienkopisu na rysunku do wyrżnięcia (w)skazała?






15 lutego 2013

Przed Luberadzem. Odcinek 15

45 kilometr.


I znów przystanek na fotkę, bo tak pięknie na tej wiejskiej drodze, że trudno sobie tego odmówić.
Można co prawda robić zdjęcia jadąc, ale wtedy na ogół wychodzą poruszone.

Patronuje zaś temu chmura w formie Europy.





14 lutego 2013

Za Małużynem. Odcinek 14

44 kilometr.

Jak się rzekło - skręcamy na wschód. Najpierw przez las, potem śród pól. Nie wiem czemu, ale czasem nie mogę się powstrzymać przed fotografowaniem zoranej gleby.


Krajobraz niewątpliwie ruralistyczny.






13 lutego 2013

Małużyn. Odcinek 13

42 kilometr.

Wypada wreszcie spojrzeć na rzekę, która towarzyszy w trasie gdzieś po lewej stronie już od wielu kilometrów. Wkra. Nazwa - jak w przypadku wielu rzek pierwotna, prasłowiańska a może pogermańska lub wręcz postceltycka. Inne takie to Gwda, Wda, Brda i Skrwa, która nie dość, że się nazywa w odjechany sposób, to na dodatek płynie w dwóch różnych kierunkach i wpada z obu stron do Wisły.
Jest jeszcze Kiełbaska, ale to nazwa z innej parafii, poza tym dość dygresji. Idziemy na most.


Popatrzmy na nurt. W górę rzeki:


 I w dół:


Jest tu nawet tabliczka informująca zbłąkanych kajakarzy, gdzie się zapędzili.


W płynącą wodę można wgapiać się godzinami. Ogarnia wówczas filozoficzna zaduma, albo przeciwnie - medytacyjne otępienie.
I choć to koniec września, to okropnie nęci chęć zanurzenia się w odmętach...





12 lutego 2013

Małużyn. Odcinek 12

41 kilometr.

Pozostając na terenie małużyńskiej świątyni rzućmy okiem na pozostałości przykościelnego cmentarza. Bawiąc w takim miejscu zawsze z ciekawością czytam napisy nagrobne.  Frajdą jest odnaleźć rymowane epitafium, czy choćby nazwiska związane brzmieniowo z okolicznymi miejscowościami. Ot, taka lekcja mikrohistorii.


W tym przypadku mamy zbiorowy nagrobek państwa Łempickich. Od razu nasuwa się pytanie, czy może słynna malarka Tamara jest z tych właśnie.

Nie jest.


Na deser jeszcze jeden rzut oka na hybrydowy kościół małużyński, tym razem od malowniczego pastwiska nadwkrzańskiego. Właśnie - pora wreszcie nad rzekę.






11 lutego 2013

Małużyn. Odcinek 11

41 kilometr.

I oto przekroczywszy most na Łydyni wkraczamy na teren historycznego Zawkrza.
Dotychczas przemierzane Przywkrze to bowiem termin zmyślony, ale poręczny.

Kolejny przystanek „zabytkowy” we wsi nad tąż samą Wkrą.
Znajduje się tu kościół, na pierwszy rzut oka i od frontu - drewniany.


Lecz gdy go objąć spojrzeniem nie od strony wsi i nie od ḁfasu – coś jest nie tak. Przynajmniej: nie tak, jak zawsze.


Ot, siurpryza! Kościół jest gotycko-niegotycki, murowano-drewniany.


Część murowaną postawiono w pierwszej połowie XVI wieku w stylu ówczesnym i miejscowym, czyli gotyku mazowieckim – nie strzelistym, nie lekkim jak na Zachodzie, czy choćby w Małopolsce, a przysadzistym i masywnym. Ale za to z ornamentem z tak zwanych zendrówek, czyli mocniej wypalonych cegieł (ten ornament, to nigdy nie wychodził ówczesnym budowniczym idealnie równo). Murator wykonał też kolistą blendę, proroczo przewidując powszechne występowanie w naszych czasach we wsiach i w miastach formy anteny TV-sat
Okna powiększono w XVII wieku i dodano kaplicę w kolorystyce gaci Obeliksa.

W następnym stuleciu, w 1780 roku, do typowego gotyckiego chóru dodano typowo osiemnastowieczną drewnianą nawę, tworząc razem w ten sposób zupełnie nietypową, oryginalną i unikatową całość.


Wnętrze jawi się dużo bardziej jednorodne. A to dlatego, że drewniana nawa udaje budowlę murowaną, a murowane prezbiterium - drewnianą. Całość ma nastrój typowej wiejskiej parafii.


W ten sposób osiągnęliśmy najdalej na zachód wysunięty cel wyprawy. Gdyby wypuścić się jeszcze dalej niecałe 10 kilometrów w górę Wkry, dotarłoby się do Dziektarzewa, gdzie znajduje się kolejny późnomazowieckogotycki kościół, tym razem w całości ceglany, oraz podupadły a piękny drewniany dwór.

Ale że się już tam raz było przed laty wraz z zacną kompanią, a czas ucieka, pokręcimy się tylko po najbliższej okolicy i odbijamy na wschód. Tam musi być jakaś cywilizacja.





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...