30 czerwca 2013

Krywaniu, Krywaniu

Szlag by trafił.

Nie widać tego na owym blogu, ale jestem człowiekiem gór (yeti). Nie widać, bo jest to człowiek gór w stanie spoczynku. Dlaczego? Nie wiem.

Przez 15 lat od 10 roku życia co wakacje bywałem w górach. Najpierw z rodzicami: rzeczy typu doliny reglowe, Giewont i zejście z Kasprowego. Potem z obozami szkolnymi: Beskidy, Sudety, Tatry słowackie. Następnie w małych i jeszcze mniejszych grupkach towarzyskich. Wreszcie w parze. Później znów z obozami szkolnymi - ale już jako organizatorzy. I wnet jakoś się jeździć przestało. Jakieś morze, jeziora, znów morze... Trasy rowerowe po Mazowszu?

Wychodzi na to, że ostatnio w polskie góry trafiliśmy na Wielkanoc x lat temu. Niestrome: do Krzeszowa. W tym roku tęsknota za górami, choćby za widokiem panoramy Tatr sparła nas tak mocno, że o mało nie wylądowaliśmy tam w tę Wielkanoc. Nie udało się, między innymi przez zalegający do granic absurdu śnieg.

Teraz znów serce człowieka gór pikło mi na wyjazd do Szczawnicy i okolicy. Ale też nie pojechałem.
Co zrobić? Wyciągnąć stare zdjęcia i przynajmniej na nie popatrzeć.


Krywań widziany ze Świnicy, o ile się nie mylę
rok 1995





28 czerwca 2013

Moon in June

Just before we go on to the next part of our song
Let's all make sure we've got the time.



Księżyc czerwcowy już wyszedł był z pełni i sam czerwiec zmierza ku końcowi. Zanim jednak to nastąpi, dobra okazja, żeby przypomnieć sobie o Księżycu w czerwcu. Muzycznym.

Płyta, którą chciałbym naszym słuchaczom dziś przedstawić... O, przepraszam. Zapomniałem, że to nie audycja radiowa. A więc, w cyklu 100 płyt, które zabieram do sadu, zespół Soft Machine i jego trzecia płyta zatytułowana - w bezpretensjonalny sposób - Third.

Kupiłem ją sobie w czasach studenckich, a dokładnie w przerwie zajęć w nieistniejącym już Odeonie na ulicy Hożej w Warszawie. Gdy wróciłem na uczelnię, kolega zauważył ją u mnie, obejrzał i rzekł phi, tylko cztery kawałki?.
Jakże się mylił! Ha, owszem, tylko cztery, ale takie, co oryginalnie wypełniały stronę płyty winylowej każdy. A więc zebrane na kompaktowej wypełniają ją z kolei niemal po brzegi, trwając po bez mała 20 minut.

Co to za muzyka?

Soft Machine oznacza się czasem etykietką Scena kanterberyjska. Jest to jeden z nurtów wczesnego rocka progresywnego, ale Soft Machine gra coś, rzec można, obok. Rzeczywiście związki z tym miastem angielskim ma, lecz w ogóle całe zjawisko wydaje się wyolbrzymionym ułatwieniem klasyfikatorów. Owszem, istniały intensywne relacje personalne między grupami i wykonawcami związanymi z Canterbury. Owszem, niektóre brzmienia są zaskakująco podobne - ale to za sprawą pożyczania sobie instrumentów po prostu.
A więc Scena z Canterburyjest to formacja bardziej towarzyska niż programowa - tak, jak to wbijano do głów w szkole na temat Skamandrytów.

Losy Soft Machine są o tyle nietypowe, że w przeciągu niecałej dekady skład grupy zmienił się wielokrotnie i to całkowicie. To znaczy, ci co tworzyli zespół u zarania, nie tworzyli go u zmierzchu działalności. Tylko inni.
Przewinęło się przezeń kilka znacznych postaci muzyki rozrywkowej lat 60. i 70., na przykład - Jack Bruce się sam przewinął w końcówce lat 70. Zakładał zaś współ- zespół... zresztą, jeszcze będzie tu kiedyś i o tej postaci.

Jednak to klawiszowiec Mike Ratledge, basista Hugh Hopper i bębniarz-wokalista notoryczny Robert Wyatt tworzyli klasyczny skład. W tym przypadku uzupełniony o stałych i niestałych członków-instrumentalistów dętych oraz skrzyyyyypka (dlaczego tak napisałem, okaże się).

Third to najlepsze dokonanie owego najlepszego z wcieleń zespołu, po chaotycznych wcześniejszych psychodelicznych błyskotkach i przed niewyróżniającym się już aż tak jazz-rockiem głównego nurtu. Na tej płycie jazz-rock jest dopiero otwierany, ba - współtworzony równolegle z jego innymi współtwórcami, głównie zza Oceanu (szczególnie jednego brzydkiego Murzyna oraz wariata-geniusza z głupią bródką... zresztą, jeszcze będzie tu kiedyś i o tych postaciach).
Świeżo wynaleziony jazz-rock w wydaniu Soft Machine lśni i mieni się w słońcu, jak śledź świeżo wyjęty z beczki!

Third zaczyna się tym samym dźwiękiem-dronem, co wydana w tym samym 1970 roku Atom Heart Mother Floydów (zresztą, jeszcze będzie tu kiedyś i o tych postaciach, i o tej płycie). Na tym podobieństwa się kończą.

Słowo Faceliftoznacza zabieg wygładzania twarzy. Ale spróbujcie puścić ten otwierający płytę utwór Hoppera w towarzystwie, a zobaczycie, jak szybko wszystkie ryje się pomarszczą! Z wściekłości.
Jeśli na przykład, Czytelniku, zdarzyło Ci się pracować ze współpracownikami, którzy w czasie pracy lubią sobie umilać pracę puszczając hity z radia, albo co gorsza jakiś własny wybór gustu, uracz ich Faceliftem, a uciekną z płaczem do mamusi, a po powrocie będą Cię przepraszać i obiecywać, że to się więcej nie powtórzy.

Po tym doznaniu - chociaż tak naprawdę wystarczy przetrwać jak załoga Odyseusza wstęp utworu - następuje wspaniała złożona kompozycja (lubię pleonazmy) Ratledge'a, Slightly All the Time. Zaczyna się od przechadzki basu, który krocząc towarzyszy reszcie dźwięków przez całość kilkunastominutowego utworu. Dołączają pozostałe instrumenty z saksofonami na czele. Po kilku minutach i krótkiej ekspozycji organowej solują ponakładane warstwy fletu, którym sekunduje pierdzący organ. Ale znów do głosu dochodzą saksofony, chociaż organ stara się im w tym przeszkadzać - udaje mu się to zwłaszcza około 10 minuty. Kulminacja tych zmagań następuje jakieś dwie minuty przed końcem.


Moon In June - utwór który zainspirował dzisiejszy wpis - to jedyna piosenka na płycie. Hmmm, piosenka? No tak - są słowa, i towarzysząca im muzyka. Nawet chwytliwa! Ale to jedna z dziwniejszych piosenek znanych ludzkości. I nie mówię tu o tekście, choć nawet on jest ciekawy. Lecz nie o księżycu.
Żródła w Tatrach zgodnie twierdzą, że akompaniament do części wokalnej - bas i instrumenty klawiszowe - Wyatt nagrał sam. Tylko pozazdrościć zdolności. Dopiero w połowie, gdy zaczyna się część czysto instrumentalna, inni muzycy raczyli wyręczyć autora w ich obowiązkach! Może dlatego drogi Wyatta i Soft Machine rozeszły się wkrótce potem? W każdym razie daje o sobie znać psychodeliczno-surrealistyczna przeszłość i przyszłość autora.
Utwór ma pięciominutową kodę, w której na tle pulsujących żwawo organów pijacką pieśń rzępolą skrzypce. Efekt ten osiągnięty jest dodatkowo zwalnianiem i przyspieszaniem taśmy. Czy już dość awangardowo?

Tych, co interesują się historią muzyki rozrywkowej zachęcam do rzucenia uchem na wersję graną w BBC, ze zmienionym tekstem, który dotyczy... między innymi grania w BBC. Stamtąd drugi z cytatów, którymi oklamrowałem niniejszy wpis. Pierwszy jest z wersji płytowej.

Out-Bloody-Rageousto chyba najpiękniejsza kompozycja na płycie. Drugie dziełko Ratledge'a powinno zamienić się na tytuły z Faceliftem, byłoby bardziej do rzeczy. W końcu oba są instrumentalne, więc co im szkodzi?
Otwierają je niezwykłe pętle syntetyzatorowo-organowych wstęg, co trwa dobre 5 minut, zanim muzyka nie pęknie w jazz-rockowy szczęśliwy popis. W połowie jazzowe galopady cichną, by dać miejsce większej liczbie dęciaków, wśród których prym wiedzie nadal jednak saksofon. Wreszcie wszystko się wycisza, by rozgrzać się na nowo, a w końcu... by powróciły przenikające się akwarelowe plamy motorycznie zapętlonych syntezatorów...
...
...

Pięć kwadransów z Third mija szybko, bo nienudna to, choć też nie najprostsza muzyka.
Momentami jest zaś prawdziwie uwodzicielska, żywa, błyskotliwa i emocjonująca, zwłaszcza w obu utworach Ratledge'a. Podobne walory znajduję później tylko w repetytywnym utworze  Soft Weed Factorz nagranej na żywo szóstej płyty Six. Kto wie? Może w końcu rzetelnie posłucham Fourth i Fifth?...


Music-making still performs a normal function:
background noise for people eating and talking and drinking and smoking.
That's all right by us, don't think that we're complaining.
After all it's only leisure time, isn't it?



91. Soft Machine - Third





24 czerwca 2013

Woda 2

Rzeko dzieciństwa,
gdzie twa woda czysta?


tu:



Rzeka się w niebie odbija
czy niebo rzekę wymija
tocząc kuliste chmury na drugi brzeg?






21 czerwca 2013

Woda

Ochłoda.


Lepsza tak - od dołu - niż z góry, na co się właśnie zanosi.

18 czerwca 2013

La casa più bella del mondo, parte seconda


Niech mi będzie wybaczona włoszczyzna tytułu. Ale, po pierwsze, kiedyś w międzynarodowym konkursie o takiej nazwie nagrodę zdobyli polscy architekci (Kaczorek i Szaroszyk), i od tamtej pory słyszę tę frazę w jaźni, gdy widzę szczególnie piękny obiekt architektoniczny. Po drugie, język włoski jest ładny i dlaczego nie przywłoszczyć sobie trochę od czasu do czasu? Rozumieli to dobrze fundatorzy parku Arkadia umieszczając włoską sentencję (cytat z Petrarki) na fryzie tamtejszej Świątyni Diany. 

Obiekt, który mnie tak od dłuższego czasu zachwyca, to jedno z urządzeń parkowych służących zasłużonej rozrywce PT magnatów: tak zwany Dom albo Przybytek Arcykapłana, znany też pod nieco bardziej przyziemnym, ale i rzeczowym mianem Łazienki. 


Dla mnie fenomen! Nie mówię nawet o orgii faktur, wzorów, materiałów (cegła, kamień, ruda darniowa, żwir), z których fantazyjnie i wielowątkowo utkane są ściany budowli. Chodzi mi o jej formę (wyjątkową a prostą), proporcje i w ogóle sposób ukształtowania. Ja po prostu mógłbym mieć taką chatę! Choćby i bez tego całego lapidarium wściennego, które jakkolwiek dodaje niezwykłej malowniczości i oryginalności, nie jest do życia niezbędne.

Prawda, że może mało okien, no i w ogóle nie jest to chałupa należąca do najobszerniejszych.
Ale gdy już wreszcie zostanę emirem kataru, postawię sobie w miłym miejscu dom letni wzorowany na Przybytku Arcykapłana. Proszę: na dole kuchnia, jadalnia i salon (w jednym) z dostępem do wydzielonego podwórka. Na piętrze ze dwie sypialnie i taras z pergolą. Pod tarasem nawet miejsce na furę.

Aha, jeszcze wieżyczka z belwederem, chociaż w pierwowzorze to tylko gołębnik.


Owa oryginalna (w znaczeniu: unikatowa) forma – z dość rzadko spotykanymi w dawnych czasach dachami jednospadowymi –  nie jest do końca oryginalna (w znaczeniu: pierwotna). Przybytek Arcykapłana wzniesiony w końcu XVIII wieku przez naczelnego architekta Arkadii Szymona Bogumiła Zuga według szkiców malarza Jana Piotra Norblina miał „zwykły” dach dwuspadowy (czego ślad widać w ścianie bocznej). Nawet i kolumny z tarasu jeszcze kilkadziesiąt lat temu wyglądały inaczej – były dużo niższe i nie podpierały pergoli.

Dziś jest formą skończoną i doskonałą.


Przybytek vel Łazienka stanowi ponadto fascynujące lapidarium. Zabytkowych (już w momencie budowy) fragmentów kamiennych jest prawie 200 (ktoś policzył). Niektóre mają rodowód starożytny, inne średniowieczny, są takie z XIX wieku. Jednak większość kamiennych rzeźb to dzieła i dziełka renesansowe.
Skąd się wzięły? 

Wzięły się głównie z pobliskiego Łowicza, z kolegiackiej kaplicy prymasa Jakuba Uchańskiego, jak się rzekło przy łowickiej okazji - autorstwa Jana Michałowicza z Urzędowa, który w biskupim mauzoleum na doczepkę zapewnił miejsce pochówku i własnej osobie.

W latach 80. XVIII wieku przebudowano kaplicę rozbijając nadwerężone dzieło rzeźbiarsko-architektoniczne Michałowicza. Postać biskupa + dwa aniołki + jedną rozetkę wykolegowano do nawy bocznej. Pozostałą masę spadkową w postaci kamiennych fragmentów nabyła okazyjnie księżna Radziwiłłowa. I użyła do przyozdobienia między innymi Domu Arcykapłana. 


Ich ilość – i jakość – każe się domyślać, jak wspaniałe dzieło renesansu rodzimego poszarpały zęby czasu i ludzkie ręce. Numer 2, zaraz po Kaplicy Zygmuntowskiej, na bank. Sam murek biegnący obok budynku ma wmurowanych dziesięć herm (kamiennych ludzików na graniastej nodze) z łowickiej kaplicy arcybiskupiej.

Jest za to co oglądać (i fotografować) w radziwiłłowskim ogrodzie!

Tylko płaskorzeźba z wodotryskiem „Nadzieja karmiąca chimerę” uzupełniająca program ideowy parku-memento mori, być może zrobiona była na zamówienie (według dzieła Piranesiego).


Po Arkadii rozsianych jest więcej kamiennych starorzeczy i starożytności tudzież obiektów sentymentalno-romantyczno-refleksyjno-rozrywowych. Ich przegląd poglądowy może wkrótce spreparuję. Dość powiedzieć, że przez lata w ni to romańskim, ni to etruskim ni to sarkofagu, ni to korycie stojącym
pośrodku dawnego „cyrku rzymskiego” regularnie przy każdej wizycie robiliśmy sobie pamiątkowe foto - monidło.


Warto dodać na koniec, że działka rekreacyjna księżnej Radziwiłłowej stała się inspiracją dla powstania innego zespołu parkowego oszałamiającego rozmachem, chociaż chyba w mniejszym stopniu niż losy i kariera jego właścicielki… Ale o tym szerzej, jeśli Najwyższa Opatrzność pozwoli, w przyszłej przyszłości.

Na razie zbieram na kupno Przybytku Arcykapłana. Może i na działeczkę, na której stoi uciułam.





10 czerwca 2013

Weloniedziela

Chociaż prognozy pogodowe z uporem godnym lepszej sprawy pokazują w każdy dzień chmurkę, z której biją pioruny, z dawna zaplanowana wycieczka przyoblekła się wczoraj w ciało. Na przekór burzom. Wycieczka, jak się okazało, pod względem meteorologicznym całkowity WIN*, gdyż podczas gdy Warszawa została kompletnie zalana wraz z mieszkańcami za sprawą nawałnic, uczestnicy przez cały osiemdziesięciopięciokilometrowy weloszlak kąpali się w niezmąconych zachmurzeniem promieniach czerwcowego słońca.

Skromny peleton wyruszył w jeszcze słoneczny stołeczny poranek 7.26 składem KM z peronu ósmego Dworca Zachodniego. Celem było unaocznienie sobie cudów Zawkrza (i przedwkrza) oraz wykonanie w drodze powrotnej pełnego** kursu szynowego szynobusu relacji Sierpc – Nasielsk – Warszawa Gdańska.
Krótko mówiąc: trasa Mława – Sierpc.

Do cudów owych zalicza się:
kościoły zabytkowe – sztuk 3
zespoły pałacowe (w ruinie) – sztuk 2
synagoga – sztuk 1
ratusz – sztuk 1
spichlerz drewniany – sztuk 1
Muzeum Małego Miasta – sztuk 1
bar Gringo – sztuk 1
mazowieckie krajobrazy polno-leśno-łąkowe – sztuk ok. 50

Dodatkowo, można było przekonać się o pewnej prawidłowości: tam wszędzie gdzieś żyją ludzie!

Bez obaw, nie będę robił z tej wycieczki trzydziestoodcinkowego codziennego serialu. Pewne materiały i wrażenia turystyczno-krajoznawcze pozyskane w jej trakcie wsypię z pewnością po trochu w blog.
Na razie kilka z ok. 50 krajobrazów. Voilà!






W drodze powrotnej cały szynobus huczał od plotek o zalanej Warszawie!


A tak wygląda przebyta trasa z nieustannie inwigilujących wszystkich nas satelit szpiegowskich:


*) ang. zwycięstwo, wygrana
**) w rzeczywistości pełen kurs tej relacji to Sierpc – Nasielsk – Legionowo – Warszawa Gd. – Legionowo – Tłuszcz, ale wjechać do Warszawy, by znów z niej wyjechać, i to na Tłuszcz, potrafiłby już tylko radykalny mikol***
***) miłośnik kolei





7 czerwca 2013

Barbès - Rochechouart

Sulp sel xirp sab ITAT.


Jakże piękniej było tam wtedy.





3 czerwca 2013

Czerwiec (znów)

Po prostu. Miesiąc łaskawości - w smakch, zapachach, niedojmującym nasłonecznieniu i spektaklach atmosferycznych wyładowań. Ulubiona pora roku, co już oznajmiałem na łamach, ba, inaugurując je zaprzeszłego roku. Obfitująca również w zastanawiające rocznice i całkiem któtkie noce.
Chociaż nazwa nie każdemu może przypadać do gustu („miesiąc robaków”), mnie to nie zraża. Ja jestem z czerwca, duszą i ciałem.

Poniżej przykład łaskawości sezonowej, małe food-porn, proszę wybaczyć. Ale pójść na bazar, a potem nawpieprzać się przyniesionych dóbr - czy może być większa rozkosz? Proste to jak stół, na którym stoi.






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...