29 czerwca 2015

Les remparts de Varsovie

Tytuł po francusku, bo istnieje taka piosenka. Lecz jej jeszcze nawet nigdy nie słyszałem. Zapewne nie jest o murach Warszawy. Na razie nie będę tego zgłębiał, gdyż nie sposób wszak zaaplikować sobie wszystkiego naraz.

O murach Warszawy jest za to niniejszy wpis, a raczej impresja obrazkowa z którejś spośród przeszłych zim.





Podwójny (niepełny) pierścień murów obronnych Starej Warszawy jest rekonstrukcją, przed- i powojenną, bazującą jednak na obrazie stanu rzeczywistego z wieków XIV, XV i XVI. Podobno autentyczne partie oddzielone są od dobudowanych czarną spoiną z lepiku, widoczną w swym przebiegu na tej i owej wysokości. Nie jest to jednak informacja sprawdzona u źródeł Dunaju, więc z góry czynię to zastrzeżenie.





24 czerwca 2015

Wczesne lato


Czy wspominałem już, że to moja ulubiona pora?





19 czerwca 2015

Ratusz w Sulmierzycach, wzorzec do zrzynania

Najpierw był, że tak powiem, oryginał, czyli źródło inspiracji: ratusik z Sulmierzyc. Miasteczko położone tuż na południowym krańcu Wielkopolski, na samym końcu jej obrusa, szczyci się tym prześlicznym przykładem budowli municypalnej.
Nigdy tam jeszcze nie byłem - zostaje dzięki temu jakiś jeszcze cel w życiu. Może więc kiedyś... Wygląd tego zabytku jest mi jednak dobrze znany, a mianowicie ze znaczka pocztowego czasów PRL-u. Była to część serii z wyobrażeniami wybitnych przykładów polskiej architektury drewnianej.
Reprodukcję tego znaczka pozwalam sobie przytoczyć ze stron międzysieciowych Sulmierzyc.


Potem powstał projekt urbanistyczny, niezrealizowany dotąd i prawdopodobnie i w przyszłości w podwarszawskiej pustce. Z różnych względów, jak np. śmierć głównego inwestora. Zdarza się.
Wśród wizualizacji zauważyć możemy jednak budynek społeczny inspirowany formami prosto z wyżej pokazanej wernakularnej budowli.


Późnej jeszcze - niedawno - jadę ci ja przez Polskę, m.in. przez jedno z małych miasteczek, i co widzę? Kolejny ratusz z Sulmierzyc!
Nie do końca identyczny, ale inspiracja jest oczywista. Co ciekawe, jest to tzw. nówka sztuka nieśmigana, wykonana pod pozorem rekonstrukcji oryginalnego budynku rady miejskiej, którego fundamenty odsłonięto przy okazji remontu, rewitalizacji i reeuropeizacji rynku.


Polska to piękny kraj. Tylko ludzie to... Nie, nie ludzie. Budynki, budowle i inne obiekty, które wznoszą, tworzą i stawiają - mniej więcej od półwiecza, ze szczególnym nasileniem w czasach (totalnej?) wolności. Cały ten kraj pokryty jest szlamem paskudnych tworów, jak kraina po powodzi.
Pod tym względem, Polska to kraj straconych szans i zmarnowanych możliwości.
O tym nie muszę pisać - robią to od lat całe rzesze innych, na dodatek bez najmniejszego skutku. Poza tym, podtytuł tego blogu mógłby brzmieć „pokazuję to, co mi się podoba”. A więc nie będę pokazywał, ani pisał za dużo, o tym, co mi się nie podoba.

Podobają mi się zaś pejzaże ojczyste, zarówno ziem zdobytych na sąsiednich narodach: Sudety, Bieszczady, Suwalszczyzna, Pojezierza, Wybrzeże, jak i rdzennego serca naszego kraju: Mało- (zwłaszcza) i Wielkopolski, ale i Mazowsza, itd.
Podobają mi się też relikty dawnego budownictwa, nie tylko zabytki, ale i zwykłe kamienice, domy, czy chałupy.

Wobec smutnej rzeczywistości naszej codziennej przestrzeni, uważam, że inspirowanie się dobrymi przykładami budownictwa prostego a pięknego jest uzasadnione, jeśli nie wręcz wskazane.
A także i najzwyklejsze zrzynanie.





12 czerwca 2015

Hot Buttered Soul

Czy chcesz być Murzynem?
Dawniej chciałem.
Dziś tylko chudym brytyjskim pedałem.
Bliżej mi do tego prezencją, poza tym
dziś wszyscy  k u m a j ą  f u n k o w e  k l i m a t y.

No więc ja też kiedyś - dekadę temu - chciałem być Murzynem! Ale nie byle jakim, tylko właśnie tym: z okładki płyty. King of cool!

Łysa pała, broda, nagi tors. Nic dodać, nic ująć! Zacząłem od najłatwiejszego: zapuściłem długą brodę i ogoliłem glacę. Gorzej było z nagim torsem. No bo jak tu... Ostatecznie nic z tego nie wyszło, gdyż  skóra jakoś mi nie ściemniała na szuwaks. Tylko dusza (soul!)  sczerniała. Została mi też przez jakiś czas owa broda, czyli byłem prekursorem dzisiejszych drwaloseksualnych hipsterów. Nie był to zresztą pierwszy raz, kiedy antycypowałem modną modę spod znaku hipsterów. Rozziew czasowy jednak był zawsze tak duży, że nie mogę mienić się trendsetterem.

Zostawmy jednak tę tematykę na nieokreślone później i przyjrzyjmy się płycie, która zmiotła mnie na podłogę, gdy za drugim razem położyłem ją na talerzu gramofonu. (Tak już mam, pierwsze przesłuchania często pozostawiają mnie obojętnym - bo jak może podobać mi się muzyka, której jeszcze nie słyszałem?). Druga płyta Isaaca Hayesa: Hot Buttered Soul. A więc już w tytule zapowiadająca się soulowo, gorąco i tłusto! Aczkolwiek szczególny to soul.

Tru-tu, bu-dum.
Po bębnowym zagajeniu rozwleka się smyczkoidalna membrana na tle wirujących tarcz organu Hammonda. Z niebytu wyłania się też wibrująca ostrym zdegenerowanym dźwiękiem gitara, która przejmuje wnet dowodzenie, wykonując bardzo charakterystyczny riff, który powraca kilkakrotnie na przestrzeni czasu utworu. Wobec tej przewagi nawet chór niewiast nieśmiało tylko z początku daje o sobie znać.
To dość znany początek, homogenizowana do kilku małych minut wersja tego utworu pałętała się bowiem po jakichś ścieżkach dźwiękowych filmów i rozgłośniach radiowych. „Walk on By” to w ogóle znany kawałek, klasyk soulowy, także i z wykonań innych wykonawców, np. z wykonania Dionne Warwick, którego nie mogę równie szczerze nie polecić. 

Tutaj jednak następuje nowatorska dekonstrukcja pop-soulowej piosenki do utworu-monstre, dalekiego od soulowej ortodoksji. Zwłaszcza ta gitara... Nie do wiary, ale wówczas jednak Biali mieli swoją muzykę, a Czarni swoją. Nie pomogli ciemnoskórzy rockandrollowcy jak Chuck Berry czy Little Richard... Dlatego tak nowatorskim miksem stała się Isaaca Hayesa wersja „Walk on By”, szczególne arcydzieło aranżacji. Warto się wsłuchać w jego struktury.

Smętna ta pieśń unurzana jest w orkiestrowej papce z dodatkiem acidowej gitary, organów, i rzecz jasna, sekcji rytmicznej. Ociekający gorącą czekoladą (fuj) wokal wspomaga rzeczony chór damski. Wspólnie pokonują kilka instrumentalnych kulminacji wieńczonych znanym riffem. Po sześciu minutach, a więc w połowie utworu, następuje zagęszczenie tempa. Orkiestracja dęto-smyczkowa szaleje w powtarzanym obsesyjnie motywie, aż stopniowo wygasa. Pozostają gitara i organ, które wrzeszcząc awanturują się, ale żadne nie chce ustąpić. W końcu rozsądza je perkusja, która tyle nieoczekiwanym, co za krótkim solo wieńczy utwór.


Zupełnie oszalały jest też kolejny numer, może nawet bardziej, począwszy od tytułu: „Hyperbolicsyllabicsesquedalymistic” (– jak?  – „Hyperbolicsyllabicsesquedalymistic”  – aha.), jedyna autorska kompozycja płyty.

Co tu dużo mówić. W jednej trzeciej coś jak piosenka, z tytułowym neologizmem jako refrenem śpiewanym przez białogłowy. W pozostałej części rytmiczna galopada z perkusyjnie traktowanym fortepianem w roli głównej, okraszona hiphopowym iście stękaniem. Bo też i protoraperem wydawał się w tych czasach twórca płyty. Już nawet od wyglądu zewnętrznego (ów nagi tors przyozdobiony sutym „kajdanem”) począwszy. Wracając do muzyki: szaleństwo. Karuzela. Pęd. Zagęszczenie. 

Wytchnieniem pewnym jest trzecia piosenka, w zupełnie powściągliwy sposób potraktowana pościelowa niemal ballada „One Woman”, opowiadająca – wbrew tytułowi – o zgubnych rozterkach wynikających z pokusy posiadania dwóch (różnych) ukochanych. Na tle pozostałych - piosenka zupełnie zwykła i miła. I co więcej – krótka.

Płytę wieńczy opus osiemnasto-aż-minutowe, kolejna przeróbka cudzego dzieła, o czym zresztą dowiadujemy się na początku. Mówiony na tle delikatnego akompaniamentu basu i perkusji oraz jednego dźwięku z organów wstęp zajmuje tu bowiem aż osiem pierwszych minut! No, robi to pewien nastrój. Ile jednak razy można wysłuchać tej samej opowieści przekazanej słowem mówionym? Zwykle przeskakuję więc od razu do 8'35, kiedy utwór właściwie się zaczyna, by wybrzmiewać przez pozostałe 10 minut. Wraca tu bogata w oboje, flety i smyczki orkiestracja. „By the Time I Get to Phoenix”, ekspresja udręki zranionego w uczuciach podmiotu lirycznego, rozwija się i narasta w emocjach wyrażanych i w bombastycznej instrumentacji, i w wokalu (wykonawca w pewnym momencie ostrzega lojalnie: „Będę teraz zawodził”!). Kulminacją epickiej opowieści jest ekspresja organu Hammonda na tle pełnej orkiestry studia nagraniowego, którą to kulminację koją w końcu dźwięki fortepianu. Rock and soulowy majstersztyk!

Uff!

Kilka faktów-chwastów gwoli wszelkiej skrupulatności:
Pozostałe płyty Isaaca Hayesa już tak nie porażają. Co ciekawe, kolejna, Isaac Hayes Movement, powtarzająca dokładnie strukturę Hot Buttered Soul - cztery utwory-przeróbki cudzych piosenek rozdęte do połowy strony longplaya każdy - zupełnie rozczarowuje. Niewypał jakiś! Fajne fragmenty można znaleźć za to na ...To Be Continued z tego samego, co poprzednia 1970 roku. Mam na myśli zwłaszcza instrumentalny „Ike's Mood” z czarownym motywem fortepianu. Z biegiem następnych płyt wzdłuż dekady lat 70., Hayes osuwał się coraz bardziej z funkowego soulu (soula?) w disco, niemniej niezgorszej próby. Może tylko za bardzo uwierzył, że w istocie stanowi jakiś seks-symbol…

I. Hayes jako filmowy bad motherfucker
Oprócz regularnie wydawanych płyt regularnych, Hayes wziął się za komponowanie muzyki do filmów. I w tej dziedzinie odniósł sukces niebagatelny: w roku 1972 uhonorowano go, jako trzeciego Cz… człowieka o ciemnej skórze w dziejach, Oscarem - za temat do filmu „Shaft”. Osobiście, przedkładam ponad to dzieło inne ilustracje Hayesa do filmów z prężnego w latach 70. gatunku „blacksploitation”. Na fali Oskarowego sukcesu muzyk zaczął w tych produkcjach udzielać się aktorsko. Nie oglądałem. Pamiętam za to jego rolę demonicznego władcy zamienionego w wielkie więzienie Manhattanu z sensacyjnego filmu „Ucieczka z Nowego Jorku” (aż mi się łezka zakręciła, pisząc to przypomniałem sobie bowiem, że wyświetlano go u nas w kinach, gdyśmy byli jeszcze za smarkaci na takie filmy, za to rodzice chodzili, a potem nam je opowiadali, jeszcze ciepłe; tak było i z „Ucieczką…”. I z „Seksmisją”, sic!). Soundtracki Hayesa są przykładami wzorcowej funkującej ilustracji muzycznej z lat 70.. Dodać można, że i chytrusek Tarantino do dziś wyłuskuje z nich co bardziej lśniące perełki i wstawia do swoich filmowych, hm, fantasmagorii.

O roli kucharza (głos) z animowanego serialu „South Park” niewiele mam do powiedzenia, bo też go nie widziałem. Chyba na szczęście.

Na koniec dodam, że liderowi towarzyszy na Hot Buttered Soul instrumentalny zespół The Bar-Kays, odrodzony jak Feniks z popiołów po katastrofie lotniczej, w której zginęło gros uczestników jego oryginalnego składu, akompaniującego wówczas innej czarnej gwieździe, co również zgasła w owej tragedii, i o której będzie mi wypadało w nadchodzącej niezmordowanie przyszłości kiedyś także wspomnieć.


87. Issac Hayes - Hot Buttered Soul 1969





3 czerwca 2015

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...