31 maja 2016

V

Taki byłeś miły, maju, że nie mogę Cię zostawić bez jeszcze jednego wpisu-wfotu.


Niech Ci się wiedzie w zaświatach niebytu. Może się jeszcze spotkamy...





26 maja 2016

Jaka piękna katastrofa

Istnieje idiotyczny pogląd, jakoby w Polsce –  cytuję – „świętuje się tylko porażki”. Przebijając się przez ęternet, napotyka się go co rusz. Cóż – człowiek sam sobie jest winien, że się bierze przez ęternet przebijać. Pogląd ów zaś stanowi część szerszego zjawiska, jakim jest – ujmując to metaforycznie – kopanie się Polaków we własny tyłek, w czym się en masse lubują i w czym są znakomici. Polega ono na tym, by mówić, pisać i myśleć jak najgorzej o własnym narodzie. W tym momencie wpadam w pułapkę, gdyż piętnując to zjawisko, wpasowuję się idealnie w potężny chór Polaków krytykujących Polaków, czyli samych siebie. Choć pamiętać należy, iż ci, którzy krytykują, w momencie krytykowania wyłączają się z narodowej społeczności - ba - stawiają się wyżej od niej. Oczywiście, nie inaczej jest i ze mną... Oto ja - albatros szybuję ponad spienionymi bałwanami…


Wróćmy do poglądu wspomnianego na wstępie. „W Polsce świętuje się tylko porażki”. Pokuśmy się o próbę pobieżnego bilansu w odniesieniu do wydarzeń historycznych. Porażek np. sportowych w ogóle nie ma co brać pod uwagę – nonsens byłby już za duży.

A więc z pewnością „świętuje się” (czyt. upamiętnia, obchodzi rocznice) kilka porażek militarnych. Po pierwsze - powstanie warszawskie. Temat tak modny i eksploatowany, zwłaszcza w okolicach sierpnia i stolicy, że właściwie przekuty na jakiegoś rodzaju zwycięstwo. Czyż nie?

Po drugie kampanię wrześniową - ale przeważnie jej szczególnie heroiczne momenty (zresztą nie inaczej traktować można i powstanie'44): Westerplatte, Wiznę, Bitwę nad Bzurą... Ale to wszytko ze względu na gwałt na niewinnym (państwie) i pod znanym, orzeszkowym hasłem Gloria Victis.


Rozpamiętuje się też rzecz jasna cykl pozostałych narodowych powstań. Wyrazem tego w plenerze, jest np. upamiętnione pomnikiem pole bitwy pod Maciejowicami („finis Poloniae”). Ale daleko temu do jakiegokolwiek „świętowania” a rozpamiętywanie nie jest indywidualne, a zawsze urzędowe… I chyba coraz bardziej niemrawe.

Nawet zeszłoroczna  – superokrągła – rocznica „czwartego rozbioru”, czyli m.in. ustanowienia Królestwa Kongresowego, minęła chyba bez echa (społecznego).


Poza tym jakoś większej ilości pomników porażek oręża polskiego sobie nie przypominam. Przeważa wrażenie, że przegrane bitwy itp. – poza wyżej wspomnianymi wyjątkami – raczej chętniej zbywa się  milczeniem, niż stawianiem pomników i hucznym świętowaniem. OCZYWIŚCIE dużo chętniej upamiętnia się zwycięstwa i chętniej obchodzi ich rocznice. Z Grunwaldem na czele, by już nie wymieniać dziesiątek innych, prawdziwych i urojonych (także sportowych).


Jest jednak wyjątek na tym tle wyjątkowy. Basujący, zda się, na wstępie wspomnianemu poglądowi.

Przez dziesięciolecia całe zdarzało mi się już przejeżdżać tuż obok tego miejsca. Najpierw nie miałem świadomości, że jest tam pocarski fort. Zauważyłem to dopiero z 15 lat temu oglądając w atlasie samochodowym planik Ostrołęki. Zaciekawił mnie ten fakt i artefakt jako byłego miłośnika fortyfikacji i ich eksploracji (jeszcze w czasach szkoły podstawowej). Jakoś jednak nie znalazła się okazja, by przystanąć i zagłębić się w krzaki w miejscu, gdzie droga z Warszawy na Mazury odbija od Narwi pod kątem prostym na północ. Nie mogłem więc mieć też pojęcia, że jest tam nie tylko fort, ale i niezwykłe mauzoleum poświęcone poległym w bitwie pod Ostrołęką, 26 V 1831 roku.
A szkoda, bo znalezienie porzuconego pomnika wśród zarośli byłoby ciekawym zaskoczeniem powiązanym z tzw. emocjami odkryć.


Za czasów minonych niedokończona inwestycja w pamięć historyczną, pomnik-mauzoleum, leżała odłogiem i pozwolono mu szczelnie zarosnąć chaszczami. Cóż – wojny polsko-rosyjskie nie były na topie w ówczesnej publicystyce i promowane w przestrzeni publicznej. Dopiero w 2012 roku znalazło się dość triumfu woli oraz kapusty, by zaczęty przed wojną obiekt doprowadzić do stanu szerokiego otwarcia.


Dziś zaś przypada kolejna okrągła, a pierwsza sto osiemdziesiąta piąta rocznica upamiętnionej nim batalii.

Jakże osobliwa to porażka! Zaistniała bowiem w dużym stopniu na własne życzenie. Nie wojska i społeczeństwa, lecz naczelnego dowództwa. A szanse były. I to spore. Może nie na wygranie całej wojny – wobec niewyczerpanych human resources imperium wydaje się to arcytrudnym zadaniem – ale zaplanowanej kampanii – owszem. Tym bardziej, że chodziło o rozgromienie cesarskich gwardii zbijających bąki z boku głównego teatru działań!

Cóż, napisano na temat zmarnowanych szans w powstaniu listopadowym opasłe tomy, a wszystko zmierza ku jakże nieprofesjonalnemu dla profesjonalnych historyków gdybaniu.

Krótko mówiąc, kolejni naczelni wodzowie powstania, w owym momencie Jan Skrzynecki, po prostu nie chcieli wygrać bitwy z Rosjanami. W rozumieniu „dyktatora” wiktoria spaliłaby mosty do powrotu – lub próby powrotu – do status quo ante bellum. Draniowi temu zdecydowanie należy pozrywać tabliczki z ulicy w warszawskim Wawrze…


A więc mamy w Ostrołęce wspaniały pomnik – nie dość, że militarnej klęski, to zarazem jeszcze nieporadności, świadomego kunktatorstwa i zaprzepaszczonych możliwości. Dupa z masłem.

Szkoda tylko ofiar w ludziach, a nawet w generałach…
Ale przecie to im, poległym, właśnie jest poświęcony.






22 maja 2016

Fajnie mają nie-warszawiacy

Fajnie mają ci nie z Warszawy. Gdybym nie był z Warszawy, to bym się z całą rodziną wybrał o sprzyjającej pogodzie w maju lub w czerwcu do tego miasta i cały dzień spędził w Łazienkach. Co to musiałaby być za rozkosz!


A swoją drogą, to Warszawa jest trochę jak łajno, co przyciąga muchy.
Podobno za parę lat tylko ona i Rzeszów będą zwiększały swoją populację.
Chociaż wiadomo powszechnie, że cały naród nienawidzi swojej stolicy - wystarczy przeczytać internet.

Czasem snujemy z kolegami wizje deglomeracji naszego miasta. Jesteśmy zdania, że wiele z urzędów centralnych z powodzeniem mogłoby przenieść się do innych miast. Szczerze też ubolewam, że np. Centrum Nauki Kopernik, do którego ciągną ogólnopolskie pielgrzymki, powstało w Warszawie, a nie w Radomiu lub Łodzi...
Tymczasem,  co deweloper tu wybuduje, to głodny jamy kupi. Ostatnio głośno (nomen-omen) o planowanej zabudowie mieszkalnej tuż przy planowanej autostradowej obwodnicy w Wilanowie. Pierwotnie miały być tam biura. Będą ludzie. Ciekawe, co siedzi jaźni człowieka, który kupi tam lokal za ciężkie kredyty...





19 maja 2016

Ekopedomajówka

Majówka - bo maj. Zwyczajowo bardzo przyjemna pora w roku. W obcnym coś się niestety popsuło. Miejmy nadzieję, że Unia Europejska lub NATO interweniuje i masy arktycznego powietrza, które daje się ostatnio odczuć, wrócą do republiki Komi, gdzie ich miejsce.

Pedo - bo odbyta w towarzystwie pedałów. I łańcuchów. Itd. Krótko mówiąc: kolejna weloniedziela spędzona na eksploracji ojczyzny w składzie tradycyjnego (od czasu poprzedniego wyjazdu) mikropeletonu.

Eko - no, to tylko taki dodatek, żeby było bardziej trendowo i marketingowo. Ostatecznie też trasa wiodła bez wątpienia skroś różnych ekosystemów.


Interesujące krajoznawcze plony wyjazdu - w niesprecyzowanym krótce.





15 maja 2016

Wieżowce cz.1 (moja rozmowa z Zahą Hadid)

Przypadkiem, odsuwając szafę, znalazłem projekt, szkic tekstu na wpis blogowy, który został zaczęty i porzucony. Jak świadczy zawarta w nim data, datuje się on na dwa lata nazad. Postać w nim wspomniana zdążyła od tamtego czasu żyć i umrzeć.
Mimo to, a może dlatego, publikuję ów tekst po niewielkich uzupełnieniach redakcyjnych, lecz bez rozwinięcia naczelnego tematu. Oto on:


Jeden z czołowych periodyków szykuje plebiscyt wydarzeń i zjawisk warszawskich 25-lecia (1989-2014). Faworytem wydaje się - przynajmniej mnie, bo sam bym tak głosował - otwarcie metra. Ale wśród innych propozycji jest też punkt „wieżowce”.
Że niby zaistnienie wielu wysokościowców w przestrzeni miasta, to zjawisko pozytywne, ba, powód do dumy i przyczynek przybliżania się Warszawy do standardów metropolii europejskiej? Dla wielu osób pewnie tak jest. Dla mnie nie.

Śródmieście Warszawy szpecą rozsiane gdzieniegdzie bloki, osobne lub w skupiskach. Samo bycie blokiem nie jest jeszcze niczym złym, ale gdy istnienie bloków zaczyna definiować obraz miasta - robi się gorzej.

Wieżowce to nic innego jak przerośnięte bloki. W ich przypadku wyjątkowo często sprawdza się zasada dotycząca złej architektury, którą sam sformułowałem:

są albo banalne, albo pretensjonalne.

Nieliczne charakteryzują się umiarkowaną prostotą nie będącą prostactwem. Są to te najwcześniejsze (Pałac Kultury jest poza klasyfikacją) - „Dwie wieże” (J. Skrzypczak & co.) i trzy jednakowe (kompozycja!) wieżowce mieszkalne Ściany Wschodniej (Z. Karpiński & co.). Potem było na ogół już tylko gorzej.

Ale co można zrobić? O wieżowcach kolega P. H. napisał w swoim blogu „mleko już się rozlało”. To prawda. Na dodatek wciąż ciecze szeroką strugą.
Na tę okoliczność przytaczam moją rozmowę ze światowej sławy architektką pochodzenia irackiego, czołową przedstawicielką dekonstruktywizmu (nurt eksploatujący pretensjonalność!), Zahą Hadid.

Moja rozmowa z Zahą Hadid.
- Po co pani tu przyjechała z tymi projektami. Niech pani wraca, nikt pani nie zapraszał - mówię tak, choć wiem, że to nieprawda, przecież właśnie zapraszał.
- OK, here's the deal - mówi Zaha Hadid. - Zostaję tutaj z moimi projektami.
- A druga część umowy? - pytam.
- Spierdalasz - mówi po polsku Zaha.


Cóż.




12 maja 2016

Znów

Czy jest sens pokazywać obrazek niemal identyczny, jak w winiecie? Obrazek, który każdy potencjalny widz może uświadczyć własnoocznie, jeśli tylko pofatyguje się na tzw. łono? Albo nawet - jeśli mieszka w wielkim mieście - na Sady Żoliborskie?

A jednak. Wzrastające z upływem czasu poczucie upływu czasu każe chwytać ulotne oznaki upły... no dobrze: ulotności wszechrzeczy uosobione wanitatywnym motywem - w tym przypadku - kwitnienia jabłoni. Albo po prostu tak cieszącym oko, że coś samo pcha w jego stronę i obiektyw, a palec spustowy na spust.

Wszak pytał poeta - cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa? No, faktycznie - można poecie odpowiedzieć - chyba tylko średnie drzewa kwitnące...


Tyle tytułem zbędnych rozważań natury okołoogólnej. Konkret nr 1:
W zerówce nauczono nas piosenki, której fragment pamiętam do dziś (może niedokładnie):

I znów zakwitły jabłonie,
Zielenią okrył się gaj.
Świat w blaskach słońca tonie,
po łące chodzi maj.


Banał? Tak, ale, cholera, także prosta prawda o Polsce i świecie współczesnym.
Na dodatek było to - melodia - pierwsze z silnych wzruszeń muzycznych, jakie pamiętam. I bynajmniej nie ostatnie.

Konkret nr 2:

Dzisiejsze uprawy pomologiczne nie przypominają sadów tradycyjnych. Obraz tych drugich to zielone lub zakwitające drzewa o grubych, koniecznie pobielonych pniach rozsiane na zielonej trawie. Patrz: np. sceny z widmem aktora Łukaszewicza w „Weselu” w reżyserii Wajdy itp. malarstwo młodopolskie. Obraz tych pierwszych to krzaczki w regularnym, systemowym rozstawie, traktowane średnio toną pestycydów, herbicydów i suicydów na owoc. Se la wi.





5 maja 2016

Czy Unia Europejska już do was przyszła?

Ponieważ lubuję się - między innymi - w absurdalnym humorze i tzw. pure-nonsensie, jakieś dziesięć z górą lat temu, zaskakiwałem znajomych powyższym pytaniem, po czym napawałem się lekko zbaraniałym ale także wciąż oczekującym wyrazem ich twarzy.
Nie był to pierwszy raz, jak sobie przypominam. Jeszcze w szkole podstawowej konfundowałem przygodne ofiary pytając np. „Kapitan Kloss to twój...?”, okrutnie - ale i niewinnie - bawiąc się wyraźnie widocznym (a daremnym) wysiłkiem intelektualnym rozmówców.

No, nieważne. Sęk w tym, że wkrótce Unia Europejska przyszła i do mnie! A raczej podeszła. Było to tak:
Stałem w sklepie w Brugii i medytowałem nad wyborem płynu do spożycia tego wieczora.
Wówczas zmaterializowała się w pobliżu para mieszana i językiem Szekspira tudzież Samuela L. Jacksona zagadnęła mnie, które z lokalnych piw mógłbym szczególnie polecić. Odpowiedziałem, że nie podejmę się tego zadania, gdyż sam jestem świeżym w miarę przybyszem, i jeszcze nie jestem zaznajomiony z zagadnieniem tak, jakbym pragnął... Spytano mnie więc, skąd się wziąłem. Odpowiedziałem i kurtuazyjnie zainteresowałem się, skąd oni. Okazało się, że z Finlandii (dziewczyna) i Portugalii (chłopak).
Ach! Zafascynowany spojrzałem na moich rozmówców nowym - zafascynowanym wzrokiem. Przecież byli uosobieniem oraz ucieleśnieniem Unii Europejskiej - pochodząc z państw leżących na jej dwóch różnych biegunach i znajdując się (akurat wraz ze mną) w najcichszej komorze jej serca!
Co więcej, ona była kruczoczarną brunetką (jak to ludy ugrofińskie), on - blondynem. Czyżby to pamiątka po germańskim władaniu półwyspem iberyjskim u zarania średniowiecza?


Nie mniej fascynujące - a nawet bardziej, niż kolor czyichś włosów - są toponimiczne, albo toponomiczne, czy wręcz toponomastyczne pozostałości po mniej lub bardziej gwałtownych ruchach różnych ludów.

Co mają na przykład wspólnego ze sobą szwedzka Gotlandia i iberyjska Katalonia (poza samym zunifikowaniem unijnym)? Właśnie nazwę - „kraina Gotów”. To niby wciąż teoria, niemniej oparta na tęgich przesłankach. Choć są i tacy, co wywodzą tę drugą nazwę od związku dwóch różnych plemion, tak że miała to być w sumie Got-Alania. Alanowie zaś to lud nie germański, a perski, z podnóża Kaukazu... W naszych rejonach zwani byli też Osami (stąd Osetia i Osetyńcy) lub Jassami (stąd miasto w dzisiejszej Rumunii, założone przez nich, skądinąd stolica dawnej Mołdawii...).
Sęk w tym, że Alanowie sprzymierzyli się nie z Gotami (Wizygotami, czyli Gotami Zachodnimi, którzy mieszkali w dzisiejszej Francji) - z nimi się naparzali - a z Wandalami. Od tych drugich pochodzi zaś nazwa Andaluzja („Wandaluzja”), chociaż wnet wynieśli się do Afryki. Na ich miejsce wskoczyli Wizygoci.

Co do Germanów zaś, to dużo bardziej przemawia do mnie teoria głosząca, że słowiańska nazwa „Niemcy” pochodzi od teutońskiego plemienia Nemetów, a nie od rzekomej „niemoty” tych ludów wobec Słowian. Wszak nie byli oni „niemi”, a najwyżej „niezrozumiali”.
To drugie wyjaśnienie - jak dla mnie - nosi cechy (chociaż jedno drugiego nie wyklucza) tzw. etymologii ludowej, zazwyczaj tłumaczącej w sposób wyssany z palca lokalne nazwy miejscowości. Kolega z Radzymina święcie wierzył na przykład, że nazwa jego miasta pochodzi od przestrogi „radzę omiń”. I tak dalej.
Poza tym - jakże rozkoszna to analogia z francuszczyzną (i hiszpańszczyzną, katalońszczyzną, portugalszczyzną, a nawet turecczyzną), w której Niemcy to Allemagne, Alamanya itp. także od osobnego plemienia - Alamanów. Podobnie ma się sprawa z fińskim: Niemcy to Saksa.
I w ten sposób mamy portugalsko-fińskie a propos, zamykające ten eurodygresyjny wpis.


A do Was - Unia Europejska już przyszła?





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...