30 grudnia 2017

Żywy trup / Pułapka

W internecie tak naprawdę nic nie ma.
stud. M.B. 1997
W internecie jednak wszystko jest.
dr M.B. 2007

Powyższe cytaty pochodzą od naszego wybitnego przyjaciela. Dzieli je, jak widać, dziesięć lat pomiędzy. Oraz tyleż od ostatniego. Zdania te zostały wygłoszone bez bezpośredniego związku między sobą, wygłaszacz najprawdopodobniej w ogóle nie pamięta, że je wygłaszał. Ale ja mam taką cechę, że gdy mi ktoś coś powie, to zapamiętuję, często wraz z okolicznościami, w jakich miało to miejsce. Jest to, nawiasem mówiąc, odwrotnie proporcjonalne do wagi tych informacji...
No więc zapamiętałem te dwie wygłoszone X lat po sobie opinie, z których druga w zabawny sposób zanegowała pierwszą. Być może też obie są prawdziwe: w 1997 "nic" w internecie nie było, dekadę potem już rzeczywiście "wszystko". Oczywiście, są to uogólnienia i dużo zależy, czego kto szuka itd. - wiadomo.
Co do mnie, to przeczytałem już cały internet i jeśli coś w nim piszę, to po to, by mieć co czytać.
Przy okazji - nikt nie przekona mnie, by pisać "Internet" wielką literą.

Około roku temu nieoczekiwanie odnalazłem w instytucji Temidy szpargały dotyczące osobistych przodków warszawskich i, jako ciekawostką, podzieliłem się tym znaleziskiem na złamach zblogu.

Tym razem znalazłem coś osobiście dla mnie ciekawego w internecie. Jest to drobniutki przyczynek do własnej biografii (czyli mojej), a więc jako taki, absolutnie nieinteresujący dla potencjalnego Czytelnika, którego szanuję. Interesująca może być metodologia oraz sentymentalne tło warszawskie sprzed kilku dekad.

Otóż zachowałem we wspomnieniu powrót wieczorową porą (jakby jesienną?) z City (od rodziny?) do naszej siedziby na południowych krańcach miasta. Jeździło się albo "górą", albo "dołem" - tj. odpowiednio Aleją Niepodległości lub Puławską, albo Wisłostradą, Sikorskiego itd. Tym razem podróż wypadła górą - ulicą Puławską. Przejeżdżając (to znaczy: będąc przewożonym na tylnym siedzeniu samochodu) obok dziwnego domu, znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy, odczytałem umieszczone na nim napisy:
"Żywy trup" oraz "Pułapka"!!

Ogarnął mnie głęboki niepokój intelektualny w związku z ich treścią i rad byłem, że udało się oddalać od tego miejsca.

Wytłumaczono mi jednak, że był to teatr i tytuły sztuk, i że nie ma się czego obawiać (hmmm).

Jaki ma to związek z internetem? Ano, rozmyślając sobie dziś o ulicy Puławskiej (któż czasem o niej nie rozmyśla!), przypomniał mi się epizod z "pułapką żywego trupa". I po prostu sprawdziłem, czy nie da się sprawdzić, kiedy grano te sztuki. No i proszę: jest portal Encyklopedia teatru polskiego, a w nim


utwór: Żywy trup (Lew Tołstoj)
miejsce premiery: Teatr Nowy, Warszawa
data premiery: 3 lutego 1980
reżyseria: Wojciech Zeidler

utwór: Pułapka (Andrzej Wydrzyński)
miejsce premiery: Teatr Nowy, Warszawa
data premiery: 20 listopada 1979
reżyseria: Mariusz Dmochowski

afisz ze stron Encyklopedii teatru polskiego

Niestety, encyklopedia nie wskazuje, ile przedstawień poszło, jak długo wystawiano oba dzieła. To już pytanie do znawców - czy zależało to od frekwencji, czy od polityki "wystawienniczej" teatru. "Pułapka" - nie znanego mi dotąd Wydrzyńskiego - z wikibiografii tegoż wydaje się współczesnym kryminałem, więc mogła mieć wzięcie... Załóżmy jednak, że szła rok. A więc może jeszcze na jesieni 1980 - byłby to właśnie ten moment?

Cóż to oznacza dla mnie?
Po pierwsze mam weryfikację, że faktycznie takie utwory grano, mam umieszczenie opisanego epizodu w czasie. A ponadto - dowód, że potrafiłem przeczytać tytuły na teatrze z jadącego samochodu w wieku 5 lat!
(Tyle, jeśli chodzi o tzw. dobre zapowiadanie się...). Jakimi literami były pisane? Tego nie pomnę.
No, chyba że pójdę do Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego i dowiem się np., że grano je po 1981, albo dłużej...

Ktoś życzliwy powie: kto ma czas zajmować się takimi pierdołami? Cóż, jestem aktualnie zachorowany i czuję się trochę jak ten żywy trup...


Mam jeszcze drugą pointę. Poprosiłem via SMS naszego wybitnego przyjaciela, żeby dokończył zwrot, zdanie "W internecie...". A więc na ten rok (dekadę?) mamy:

W internecie - śmiecie.
prof. M.B. 2017






25 grudnia 2017

Ochrzaniam wszystkich

A co? Nie wolno?
Chcę być przyjacielem polszczyzny. A Ty? Tak! Więc Ciebie nie.

Kolega mnie już raz tu ochrzanił, że użyłem dywizu w miejsce myślnika. Broniłem się, że w kroju Trebuchet nie ma rozróżnienia, ale raczej go nie przejednałem, bo jest nieprzejednany...
Nb! W kroju tym nie ma też dolnych cudzysłowów, nieobecnych w angielszczyźnie, skąd się Trebuchet wywodzi. Na pewnym etapie blogowania - tak! - kopiowałem każdy cudzysłów ze schowka, żeby było po naszemu. Ale już nie mam na to siły. Więc nie ochrzaniaj mnie za to teraz.

Po pierwsze, już chyba setki razy krzywiłem się jak po meduzie, gdy tabuny różnych pisarczyków pisały "także" w znaczeniu "tak więc". I to wykształceni, i oczytani ludzie! Według mnie, jest to mania ostatniego dziesięciolecia, a więc czasu rozkwitu Łba nr 2.
Jeśli musisz, pisz rozdzielnie.

Inny gość, co książki pisze, składa mi autograf na stronie tytułowej. Z datą. Co widzę? "16 październik". Kruca! No, owszem jest to 16 październik od 16 lat... Ale dziś jest 16 PAŹDZIERNIKA.

Elementarne, Watsonie.

Słyszy się też często (właśnie na ogół w mowie mówionej) rzeczy typu: "Dziecko niesamowicie nabroiło. Czy w takiej sytuacji można go sprać?" (przykład wymyślony!). JE! - a nie: go.

MNIE na końcu i początku zdania, a nie MI.

O czym jeszcze nie wspomniałem (dod. 26 XII):
BIBLIOTEKA na miłość boską, nie BIBLOTEKA. Pamiętasz? Tak mawiał słynny swego czasu rzecznik rządu w epoce błędów! Nie dość, że skurwysyn, to jeszcze osioł.

PÓŁTOREJ doby, PÓŁTORA dnia. Skąd u niektórych tylko jedna - ta pierwsza - forma na wszystkie rodzaje??

c.d. pewnie n.

Sprawa już kompletnie stracona: DEKO. Per analogiam do KILO. Figa tymczasem. Kilo to skrót od kilograma, więc per analogiam mamy DEKA.
"Poproszę mleka pięć deka" - prosiła wszak Kaczka ze znanego wierszyka, pamiętasz? No jasne, że pamiętasz, dlatego takich błędów nie robisz.

Zanika wołacz. To też przegrana sprawa. O ile łatwiej, jest zawołać "Beatrycze, w tę pędy tutaj do mnie!", albo "Paaaweeeeeł, nie kładź tego kanistra na kominku!!!" Jest to kolejne zastosowanie znanego prawa Kopernika - tym razem w elementarnej psychologii. Rzecz łatwiejsza wypiera trudniejszą.
No dobra, z tą Beatrycze to pojechałem.

Ale jest gorzej! Użytkownicy tych szybkich mediów to w ogóle wyprzęgli z odmiany. Wystarczy, że poprzedzą dane nazwisko czy nazwę jakimś płotkiem, i już wszystko gra. Np. "Zupełnie nie zgadzam się z #Wielki Szef #Partia Kanapowa nr 7". No, to już jest masakra piłą łańcuchową.

Do tego doliczyć można nieodmienianie nazwisk, które dadzą się odmieniać. "A teraz zapraszamy na estradę Macieja Walczak! Jeeeee!!". A kopa chcesz?

Inna przegrana sprawa to w zasadzie drobiazg... "I TO BY BYŁO NA TYLE" satyryka Stanisławskiego.
W gruncie rzeczy chyba nawet nie warto starać się wykorzeniać tego nonsensu - wrósł on w serca i języki ludu naszego. Nie wiadomo też, kto posługuje się nim dla żartu, a kto na serio...
Warto tylko znać jego genezę - Jan Tadeusz Stanisławski, nagrywając jedną z audycji samozwańczego "profesora mniemanologii stosowanej" jeszcze w latach 70. przejęzyczył się na koniec i zamiast powiedzieć po prostu "i to by było tyle", względnie "i to by było tyle na dziś", powiedział, co powiedział. Złapał się za głowę i prosił o powtórkę rejestracji końcówki, ale reżyser powiedział mu "Zostawmy! Przecież to genialne!".
I tak oto "profesor" kończył każdą swoją pogadankę tym absurdalnym (no i przecież obscenicznym) hasłem.
Stanisławski nie żyje już od wielu lat, więc może nie ma się co napinać, tylko uznać to za jego najtrwalszy wkład w kulturę narodu. Lub jej brak...

Nigdy nie wyśmiewałem - w przeciwieństwie do wielu spośród tzw. Warszaweczki - języka, którego używał np. znany swego czasu polityk. Moim zdaniem - jako chłop prosto z ludu i bez wykształcenia - miał do tego rzemskie prawo, jak mawiał z kolei inny mistrz specyficznej polszczyzny. Od osób oświeconych jednak pewnym oświeceniem oczekiwać można, że błędów i niechlujności będą się wystrzegać...

Czy ja jestem zaś bez winy? Ależ skąd!
Czas bym i sobie przywalił kamieniem!
Wymyślam słowa i używam zwrotów obcojęzycznych - czego nie lubię u innych. O, dysonansie słodki!
Ale to nic jeszcze.

Błędy też robię, bez wątpienia. Bardzo długo myślałem, że naprawdę gałka jest MUSZKATUŁOWA.
Ze zdziwieniem zdałem sobie też sprawę, że można się NADWERĘŻAĆ, a nie NADWY-. Wszak kojarzy się to z WYsiłkiem, WYtrwałością i ogólnym WYciąganiem np. mięśni. Znów, figę.

Coś, co chyba sam musiałem wymyślić (właśnie: WYMYŚLIĆ, nie wymyśleć, ale tego nie trzeba chyba wspominać). Mianowicie... WĘZGŁOWIE. Skąd mi się ono wzięło? Licho wie. Dobrze, że to generalnie rzadkie słowo, inaczej mógłbym stać się pośmiewiskiem w Salonach Warszawskich!

Na pewno używam całej masy rusycyzmów, z czego do tej pory nie zdaję sobie sprawy...

Przyznaję też, iż jako szkołę kończyłem lata temu, a - co więcej - nie rozumiałem całkowicie, co nauczyciele tak naprawdę do mnie mówią, nie znam się na zasadach interpunkcji. Głównie chodzi o przecinki. Z tym że, jak się zdaje, mam skłonność dawać ich za dużo, niż za mało. O, przed tym "niż" powinien być, czy nie?

Jeśli ktoś z szacownych Czytelników znajdzie u mnie błędy - proszę mi je śmiało wytknąć. Przyjmę na klatę każdy cios. Ochrzaniwszy wszystkich, nie chcę sam zachwaszczać własnego ogródka. Tj. "sadu".
Cześć!





18 grudnia 2017

Wizyta w Veere

Dziś - jako że wkroczyliśmy w zimę jesieni - zapraszam do słonecznego, zielonego od drzew i wody Veere.
Znajdujemy się w Zelandii. Starej. A więc nie tak daleko, w porównaniu z Nową.

Znasz Veere? No jasne, że nie. Bo to nie jest jakiś przesławny cel wędrówek. Ja też nie znałem Veere, aż go zaznałem. Miasteczko jest urocze. Można rzec - skrajnie gemütlich, pardon, gezellig.

Zapraszam, akurat mamy piękny dzień sierpniowy.


Typowa niderlandzka Gemütlichkeit, pardon gezelligheid. Nota bene firanki.


Patrzymy na zabytkowy ratusz, w stylu charakterystycznym dla szeroko rozumianej okolicy (północ Europy).


Szabla światła między ratuszem a domami.


Typowy element niskoziemskiego pejzażu - most wzwodzony. Tutaj: most królowej Beatrycze (było to jeszcze przed abdykacją). Od mewek ojsrany.


Widok rynku. O, zgrozo! Drzewa! Jak to?! Przegapili dotację unijną na wycięcie i wykostkowanie??
A gdzie multimedialna fontanna?!


Nieodzowny kerk.


Nawet garaż jest tu jakże gemütlich, pardon, gezellig.


Widziemy bramę nad nadbrzeżem. Miasto było portowe. I jest nadal, choć portowość jest sportowa.


Typowe okiennice. I inne staroświeckie zdobienia.


Nadbrzeże sportowe.


Dzielni veerzańscy młodociani zejmani. A może przyjezdni. A może przepływni.


Oszczędnością i pracą Holendrzy się bogacą. No i handlem, co tu dużo mówić.


Gemütlich uliczka. Pardon, gezellig.


Refleksja natury ogólniejszej (z dedykacją dla mądrych niewiast):
Holandia słynie - od jakiejś, lekko licząc, setki lat - ze swej awangardowej architektury. Haczyk jednakże tkwi w tym, że przejawy tej architektonicznej awangardy - wobec zachowania się tam setek takich Veerów - są jak rodzynki w cieście, cieście tradycyjnego antropopejzażu. Sensem zaś ciasta jest samo ciasto, rodzynki są dodatkiem, niekoniecznym, a nawet nie każdy je sobie ceni. Stąd więc próby przeszczepiania awangardy holenderskiej proweniencji na np. nasz grunt przyrównać można do próby stworzenia gówna z rodzynkami. 


Czym jeszcze, poza arcykorzystnym wyglądem zewnętrznym, odznacza się Veere?
Tutaj działał - aż zmarł - lokalny twórca, Adrianus Valerius (pochodzenia francuskiego). Poeta, historiopisarz, kompilator, kompozytor itd. - jak to bywało wówczas w modzie. Znany mi jest wyłącznie z jedynie jednej kompozycji, songu La Boree zamieszczonego na płycie "Praetorius - Dances from Terpsichore". Michael Praetorius był z kolei niemieckim (pochodzenia śląskiego) kompozytorem, kompilatorem i teoretykiem, a "Terpsichore" to zbiór tańców renesansowych jego kompozycji lub kompilacji. Jeden z tych tańców bazuje na wyżej wspomnianym songu, stąd i on sam, dla porównania, pojawia się na płycie.

Pieje Lena Hellström-Färnlöf, grają lutnie z zespołu Westra Aros Pijpare (pochodzenia szwedzkiego).
Ostrzegam: melodia niezwykle chwytliwa!








15 grudnia 2017

Res Publica objawiona

Kiejm umył i zagruntował ścianę, stara farba wzięła i złazić zaczęła. Szarpałem jak Reksio szynkę i ...cóź widzę nagle! Rzeczpospolita, i to przedrozbiorowa. Ba, sprzed 1648! Trochę rozmyta na północy.







27 listopada 2017

22 listopada 2017

Powrót na Miedziankę

No proszę. Któż by przypuszczał. A jednak: rychtyk pięć lat trzasło, odkąd pierwszy raz zawitali my na piękną górę Miedziankę (354,5 m n.p.m.), znaną także pod kryptonimem "Wilcza Góra". W, jak to mawiają, międzyczasie całkiem zmarł Edmund Niziurski, który dał był inspirację do wyprawy oraz niepostrzeżenie minęło lat pięć.

W relacji stamtąd napisałem "trzeba będzie jeszcze kiedyś tam wrócić". I oto tak się stało.
Wydaje mi się, że jest to najbliżej Warszawy, a nawet szerzej rzecz ujmując: całej polskiej połaci Niżu Środkowoeuropejskiego położone wzniesienie o charakterze spektakularnym. Spektakularność rozumuje się tu poprzez strzelistość, skalistość, tatrzańskość względnie alpejskość, rozległość czworostronświeckich widoków itp. Kolejne tego typu górotwory - patrząc na południe - widzi się chyba dopiero gdzieś na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej zwanej Jurą. Nawet greatest hits Gór Świętokrzyskich: Łysica (611,8) i Łysa Góra (594,3) wypadają przy niej blado, leśno i nudno, co tu dużo mówić.

Jeśli się co do tej spektakularności mylę, to niech mię kto poprawi. Ale na poparcie tezy przedstawiam silny materiał dowodowy: widoki z i na Miedziance. Jesieniową porą. Listopad skąpo wydzielił na ten cel jeden w całości słoneczny, bezdeszczowy, nieśnieżny i przeciwmgielny dzień.









Gdy ktoś jest na co dzień mieszkańcem owego Niżu, to nie wybrzydza, tylko cieszy się, że jedyne CC kilometrów od pieleszy może poobcować z prawdziwą orogenezą.





15 listopada 2017

Twin Peaks pod Warszawą

Projekt - szumna nazwa - zaliczenia Korony Województw, zaczęty tak śmiało zdobyciem góry Altany, leży i kwiczy odłogiem. Swoją drogą, myślałem, że jest to pomysł względnie oryginalny (choć nie mój), aczkolwiek kolejny raz okazuje się, że w internecie wszystko już było. Można wyszukać odpowiednie strony poświęcone tej idei, wraz z listą 16 wierchów wojewódzkich. W chwili obecnej na owej liście mogę odznaczyć ledwo ze 6 punktów. Wciąż nie byłem choćby na Rysach, nie wspominając o najwyższych punktach województwa zachodniopomorskiego, czy lubuskiego...

Wspomniana powyżej Altana jest najwyższym wzniesieniem województwa mazowieckiego. Atoli już przy okazji relacji z wyprawy na nią, zaznaczałem z właściwą sobie maniakalną akuratnością, że nie znajduje się  n a   M a z o w s z u.  Najwyższy szczyt tej krainy znajduje się bowiem zupełnie gdzie indziej: koło Mławy. Leży w miło nazywającym się łańcuchu Dębowych Gór i liczy 236,4 m n.p.m.

Był to jeden z celów mojej tegorocznej wiosennej welowycieczki, już nablożnie muśniętej tu i ówdzie. Gdym jednak osiągnął byłe pograniczne miasteczko Janów, wobec odległości 2 godzin i 40 kilometrów do przedostatniego powrotnego pociągu z Mławy, ogarnął mnie dojmujący hamletyzm, aż musiałem przysiąść na krawężniku i przemyśleć opcje, które wyglądały następująco:
a) pędzić bezpośrednio na ten pociąg, bez zatrzymanki
b) jechać relaksacyjnie na pociąg ostatni, ale z pominięciem Dębowych Gór
c) szturmować szczyty i pędzić potem na ostatni pociąg, ale też bez gwarancji zdążenia.

Chociaż straciłem cenne 5 minut na rozważanie zów i przeciwów, wybrałem wreszcie opcję a).
Tak więc ostatecznie najwyższej góry Mazowsza nie zdobyłem. Może innym razem...

Pewnym powetowaniem opisanego niepowodzenia alpinistycznego stała się jesienna wyprawa, już niepierwsza, na najwyższy wierch Mazowsza lewobrzeżnego, znajdujący się na mazowieckich antypodach względem Dębowych Gór.

Jakieś 50 kilometrów na południe (i lekko na zachód) od Warszawy i dużo mniej od Mszczonowa rozciąga się masyw osuchowski - nazwa umowna, gdyż oficjalnej jak dotąd brak.

W lesie za cmentarzem figuruje niepozorny pagórek. Z szacunkiem jednak! Liczy sobie 211.6 m n.p.m. (wg mapy topograficznej, wg poziomic - nawet więcej).
To najwięcej, co można wycisnąć z tej płaskiej krainy, jaką jest Mazowsze, po tej stronie Wisły.


Z góry rozciągają się rzecz jasna widoki.


Szczyt, kiedyś zalesiony, obecnie uległ antropogenicznej denudacji, tzn. wyrąbano na nim drzewa.


Stoimy na samiuśkiej kulminacji masywu.


Najwyższy wierch Mazowsza (lewobrzeżnego) zaznaczony na mapie czerwoną gwiazdką. Ale uwaga! Dokładnie taki sam układ poziomic znajduje się po drugiej stronie drogi, nieopodal kościoła (gwiazdka niebieska).


A więc turnie są dwie, można zatem powiedzieć z zagraniczna: Twin Peaks.





11 listopada 2017

Polska

Od początku transformacji ustrojowej w gospodarkę wolnorynkową, która rozpoczęła się na początku lat 90. XX wieku, Polska utrzymuje bardzo wysoki wskaźnik rozwoju społecznego (HDI). W kraju stopniowo zwiększa się wolność ekonomiczna. Polska jest demokratycznym państwem z rozwiniętą, wysokodochodową gospodarką, wysokim wskaźnikiem jakości życia oraz bardzo wysoką stopą życiową. Ponadto rocznie Polskę odwiedza około 17,5 miliona turystów (2016), co czyni ją jednym z najczęściej odwiedzanych krajów świata. Polska jest ósmą co do wielkości gospodarką w Unii Europejskiej i jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek europejskich. Ponadto według wskaźnika Global Peace Index z 2014 roku Polska jest jednym z najbezpieczniejszych krajów na świecie.

źródło





31 października 2017

Odwiedzajcie Ziemię Sądecką

Trudno w to uwierzyć, ale za PRLa był w Warszawie... neon o tej treści [sik!].
Gdy go dziecięciem widywałem (przy ulicy Świętokrzyskiej), to nie zdawałem sobie dokładnie sprawy, gdzie też leży tak pięknie reklamowana kraina...

Trafiłem tam dopiero na przełomie dzieciństwa i młodości, który w tamtych czasach wyznaczało ukończenie podstawówki.
Szkoła średnia, do której się dostałem, zorganizowała wędrowny obóz górski, w zasadzie integracyjny. Ale ze starszych klas zapisał się tylko jeden chłopak, a i tak nie pojechał. Wolał - jak i inni starsi - równolegle (?) odbywający się spływ kajakowy. Dlatego jakiś czas potem kajakowicze byli lepiej zintegrowani ze starszymi klasami, niż piechurzy. Nie pamiętam, czy się wahałem, ale na pewno zew gór był silniejszy. Tym bardziej, że spływ tą samą rzeką miałem w planach jeszcze tego samego lata...

No więc tak wylądowałem po raz pierwszy w Beskidzie Sądeckim. Od Krynicy po Szczawnicę z noclegami w tamtejszych schroniskach.

Tatry to imponującą sprawa. Majestat i ogrom. Bieszczady to rozległa, aż wręcz przerośnięta, legenda. Beskid Niski to tajemniczość i spleen. Pasma Sudetów to (chyba) wciąż niedoceniane zalety. Ale Beskid Sądecki - to po prostu moje góry. Gdybym miał wybierać. Także z przyczyn zupełnie osobistych zwrotów akcji życiowej.


Po tym pierwszym razie wracało się tam niejednokrotnie. Na przykład w wakacje między drugą a trzecią klasą. Pojechaliśmy z kolegą na doczepkę do okołoszkolnego obozu tai chi - chociaż ani wówczas, ani do dziś nigdy w życiu nie wymachiwałem kończynami w tym stylu. Chodziło o towarzystwo. No i o miejsce - w rzeczonym paśmie górskim, gdzieś pod Halą Łabowską, w lesie nad strumieniem.

Ech, cośmy jedli, jak żyli - trudno powiedzieć. Jak widać na cudem ocalałym zdjęciu, coś się gotowało na ognisku (ale co i jak?), mieszkało w namiotach (głównie tzw. "chinkach" - namiocikach dwuosobowych idealnych dla zaledwie jednej osoby z bagażem, ale jednak jakoś się we dwóch, lub we dwójkę tam upychało...), buty suszyło na słońcu (to moje, poznaję!), etc.

Stamtąd z owym kolegą wyruszyliśmy na włóczęgę, której celem było sąsiednie - przepiękne! - pasmo: Małe Pieniny. Nocowaliśmy na krzywy ryj w hotelu, pogubili szlaki, pogoniły nas pasterskie psy, na koniec zmoczyła nawałnica i wróciliśmy do bazy, po drodze wyławiając spod liści łopianu (deszcz!) kumpla, który cały dzień błąkał się po okolicy, próbując zlokalizować nasze obozowisko.

No, fajnie było. Gdy się nam znudziło, a opady za bardzo dały we znaki, zwinęlismy się do Krynicy na pociąg - i do domu.

Zdałem sobie sprawę, że przypadkiem były to te same wakacje, w które odbyła się niedawno tu opisana wyprawa do Tumu. Wcześniej jeszcze był obóz wędrowny w Karkonoszach. A potem jeszcze w innym, wąskim gronie pojechało się nad morze. To były czasy, he!




6 października 2017

Deszczowa sobota

Deszczowa sobota. Zawiń się w koc, napij wina, przytul kota. Tego, co przyniosłeś raz z błota. Dziś nie w głowie mu żadna psota. Patrzy za okno jak cielę w malowane wrota. A tam - wciąż słota. Lecz nie dziwota. W końcu to listopad. Stąd dżdże, mżawka oraz ciągły opad. Leżysz swobodnie, jak na ringu Gołota. Zapominasz o wszelkich kłopotach... Ale tkwić na łóżku w dzień to trochę sromota. Jakbyś czekał na Godota. Możesz wstać, włożyć obuwie - ech... marki Kubota. I zrobić kawę, zapachnie, jakby to była Bogota. Usiądź do blogu, może powstanie jakaś nowa nota?

Myślisz, że widziałeś już wszystko?
A tu z szafy wyłania się dupsko.



18 września 2017

14 września 2017

Potwory lasu

Wędrując śród kniei, leśnych ostępów, a nawet i drałując drogą lub spacerując parkiem, można napotkać różne straszne stwory, przyrodnicze przerażacze i wynaturzenia natury. Kiedyś już pokazałem takie nagłe spotkanie: z drętwą mątwą, która... jak to było? Aha: sterczy sztywno od pasa w górę... itd.

Popatrzmy, co jeszcze czyha w plenerze.

1. Ent. Po prostu, skurczybyk. Jak się patrzy.


2. Chłoniec. Wyjątkowa paskuda i nienasycona. Może to o nim było poniekąd to, że "Las nocą rośnie. Otchłań otwiera usta ogromne, chłonie i ssie"?


3. Prozaiczny Predator - w drzewo bobkowe (czy jakie tam) przemieniony.


 Wstrętna świnia.


 4. I na koniec najpoczciwszy ze wszystkich - corcodillus. Chyba braciszek tego tam.


Strzeż się, Grzybiarzu! Strzeż się, Szyszko!





31 sierpnia 2017

Nina Simone

„My Baby Just Cares For Me” - każdy, kto nie dorastał wśród bagien Polesia, zna ten utwór. Ja też znałem oczywiście i przez długi czas było to moje jedyne skojarzenie z Niną Simone. W ostatnich latach zaczęło się to zmieniać, tzn. poznałem jedną po drugiej kilka innych piosenek w jej wykonaniu.
Jej! Jest ich - tych nowych - niewiele - tyle, co palców u dłoni przeciętnego drwala, ale jedna w drugą są prześwietne!

Co więcej - okazuje się, czego świadom nie byłem, że artystka ta nie tylko śpiewała, ale i grała na fortepianie, który przecież na przykład w wyżej wymienionej piosence jest głównym aktorem, nieprawdaż? Nie byłem tego świadom, gdyż być może obraz zmąciło mi zaznajomienie się z plastelinowym filmikiem wyświetlanym ongiś w kinach przed daniem głównym, czyli obrazem pt. „Wściekłe gacie”...


Mój szacunek dla Niny Simone tym samym zgiął się w ukłonie do podłoża.
A zgiąłby się i tak, wobec tego, czym jest i jak prezentuje się utwór „Sinnerman” w jej wykonaniu.


O kurczę, co za utwór. Rozplaskanym na podłodze, a po tej kodzie muszę pójść zrobić sobie zastrzyk z gliceryny na ukojenie...
Potem dopiero można wsłuchać się w „Funkier Than a Mosquito's Tweeter”, w którym prym wiedzie szaleńcza sekcja rytmiczna - bas i perkusjonalia, oczywiście poza główną bohaterką seansu, gróbowargą, ciemnolicą śpiewaczką.


Tymczasem wakacje należy uznać za odbyłe.
Lato zaś... Jeszcze jest. Ale przypomina się anegdota z Murmańska:
- Jaka tam u was zima? Pewnie długa i ciężka?
- Nieee. Zimy zaledwie 10 miesięcy... A potem już tylko lato i lato!








27 sierpnia 2017

26 sierpnia 2017

PzW S04E5-8





Niemal bezludne Stare Miasto objawia inny wymiar swojego powabu. Zwłaszcza latem.





25 sierpnia 2017

PzW S04E1-4

Sierpień mija, wraz z nim cała reszta czasu oraz, znaczy, wakacje, a tu pocztówki nie wysłane.
Nadrabiamy, wrzucając do skrzynki od razu po cztery naraz.





Tak, wszystkie obrazki znów pochodzą ze spaceru staromiejskiego wykonanego świtem, tym razem z inicjatywy b. blogera warszawskiego H_Piotra, dnia 1 VII 2017, a więc spaceru poniekąd grupowego.




8 sierpnia 2017

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...